Drogie panie. Przykro mi, ale zacznę od panów, gdyż to właśnie ich rywalizacja przyćmiła nieco waszą, choć trzeba przyznać, że i damskie zawody były bardzo ciekawe.
Marcel Hirscher po prostu rozwalił system (z pewną dozą szczęścia). To, co Austriak pokazał w piątkowym gigancie przejdzie (na jakiś czas) do annałów narciarstwa alpejskiego. Stok w Åre ma to szczęście. W 2007 roku pojechała po nim w taki sposób Nicole Hosp, że do dziś trudno znaleźć bardziej podręcznikowy przykład jazdy śladem ciętym. Wracając do czasów współczesnych. Nie od dziś wiadomo, ze Marcel jest specjalistą od twardych nawierzchni. Wygląda też na to, że specjalny tuning nart za pomocą płyt i wiązań Markera przynosi najwięcej korzyści w takich właśnie warunkach. Hirscher podkreślał to już w Sölden. W Åre, pretendent do czwartej z rzędu korony w klasyfikacji generalnej był bezbłędny w obu przejazdach i zdemolował drugiego na mecie Teda Ligety o 1,22 sekundy. Chciałoby się powtórzyć za angielskim admirałem przyglądającemu się przez lunetę rywalizacji brytyjskich jachtów ze szkunerem America: „there is no second…”. Oczywiście przygotowanie fizyczne Marecla daje mu pewność siebie właśnie w takich lodowych warunkach. Możemy być pewni, że tchu mu nie zabraknie. Trzeci na mecie Niemiec Stefan Luitz też lubi jeździć po lodzie, co udowodnił już dwa sezony temu w Val d’Isere.
Przegranym zawodów w Åre jest niewątpliwie Günther Hujara. Pomimo jego długoletnich wysiłków, ci cholerni zawodnicy nadal jeżdżą śladem ciętym i po wślizgiwaniu się w wiraż – przynajmniej na tak ustawionej trasie – ani śladu.
W niedzielnym slalomie sprawy nie wyglądały już w tak oczywisty sposób. Hirscher co prawda wygrał w ładnym stylu, ale na przykład Kristoffersen i Matt nie dojechali do mety, a Neureuthera (miejsce drugie) ciągle bolą plecy. Swoje szanse w przetrzebionej stawce wykorzystał Choroszyłow zajmując trzecie miejsce. To najlepsza pozycja Rosjanina od – nie pamiętam kiedy. W pierwszej dziesiątce wielu Szwedów (co nie dziwi, w końcu to ich stok), ale jeden zrobił na mnie piorunujące wrażenie w drugim przejeździe. To Calle Lindh. Czyżby rosła konkurencja Kristoffersonowi? Fajnie też młodzi Norwegowie: Solevaag (czytaj Suulevooog) i przede wszystkim Lysdahl. Metę ujrzał też nasz reprezentant Paweł Starzyk tracąc w pierwszym przejeździe ok. 10% czasu do zwycięzcy. To wcale nie tak wiele, ale podciągniecie się o kilka kolejnych procent będzie trudne bez finansowej pomocy. Na PZN nie ma chyba co liczyć, gdyż związek wspiera jedynie dwóch zawodników. Reszta jeździ za swoje (czytaj rodziców) lub ciężko pożyczone pieniądze. Sytuacja to kuriozalna, gdyż wyniki tych wspieranych nijak nie różnią się od tych osiąganych przez odrzuconych. Jak zapowiedziałem: zbieram materiał i już niedługo thriller w odcinkach.
Teraz wreszcie panie. Trzeba przyznać, że w pierwszym przejeździe wiraż na przełamaniu dostarczał emocji. Niektóre dziewczyny próbowały nawet skręcać w locie, co jak wiadomo bez skrzydeł jest szalenie trudne.
Tina Maze wygrała trzecią konkurencję w ciągu jednego miesiąca. Po zwycięstwach w slalomie (Levi) i zjeździe (Lake Louise) przyszedł czas na gigant i potwierdzenie, ze słabe miejsce w Sölden to był tylko wypadek przy pracy. Cóż, damski sport rządzi się swoimi regułami. Powiedzcie mi tylko w jaki sposób Maze urwała ok. 0,7 sekundy na odcinku pomiędzy ostatnim międzyczasem, a metą? Druga – po raz pierwszy na podium – szczęśliwa Sara Hector, która wykorzystała przewagę znanego sobie świetnie stoku, a trzecia Eva-Maria Brem. Ta z kolei cieszyła się jak ze zwycięstwa. Trzy razy na podium w trzech gigantach w tym sezonie budzi respekt. Maryna Gąsienica-Daniel mety nie ujrzała. Ona należy do elitarnego grona wspieranych.
Slalom to dominacja Szwedek. Wygrała Maria Pietilae-Holmner przed Tiną Maze (jest w formie – nie ma co ukrywać) oraz Fridą Hansdotter. Bardzo dobrze pojechały Thalman, Holdener i Michelle Gisin zajmując miejsca w dziesiątce. Wreszcie skończyła zawody Erin Mielżyński i może nabierze trochę pewności siebie. Fajnie też Resi Stiegler. Mikaela Shiffrin znowu poza podium po nieco lepszej jeździe niż w Aspen. Starsi pewnie pamiętają, jakie problemy z czuciem w slalomie miał Stenmark, kiedy wymyślił sobie, że będzie jeździł supergiganty. W połowie sezonu zrezygnował z pomysłu, ale formę do krótkich wiraży odzyskał dopiero po kilku miesiącach. Tak to jest, kiedy nie szanuje się daru od sił wyższych i chce się więcej. „Zachłanność to mój ulubiony grzech” – mówił Al Pacino grający szatana w jednej z hollywoodzkich produkcji. Może jednak – co jej życzę – Michaela wróci do formy w slalomie jeszcze w tym sezonie.
W międzyczasie dobra wiadomość: zawody pań w Val d’Isere i panów w Gröden odbędą się zgodnie z programem.