Tydzień przed mistrzostwami Polski istniała możliwość, że impreza zostanie odwołana. Nie zrobiło to na mnie zbyt dużego wrażenia, ponieważ byłem w środku sezonu, który w marcu był bliski zawalenia. Po zakończeniu zeszłego, w którym udało mi się złamać 20 minut na 10 mil (19:49), zabrałem się za planowanie zmian sprzętowo-żywieniowo-treningowych. Niestety – jak to mawiają w Anglii – chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o swoich planach.
Na początku stycznia wszystko zdawało się być pod kontrolą. Nowy rower, nowa dieta i około 4-5 kg do wypocenia podczas robienia bazy. Niestety, po dwóch tygodniach treningów w styczniu, dopadła mnie kontuzja ścięgien Achillesa. Jakiś czas temu borykałem się z podobnym problemem po przejechaniu trasy Londyn-Edynburg. Wtedy do wyleczenia urazu wystarczyło kilka dni odpoczynku. Tym razem problem dręczył mnie przez niemal siedem tygodni. Jedyne co pozostało, to zagryźć zęby, spróbować „zjechać z masą” tylko dzięki diecie, z małym dodatkiem ćwiczeń mięśni głębokich. Z każdym dniem nadzieje na dobry sezon ulatniały się jak powietrze z lateksowej dętki…
Po tygodniach rozciągania, nudnych ćwiczeń i wizyt u fizjoterapeutów, problem zniknął prawie tak szybko jak się pojawił. Trzeba było szybko ułożyć plan z nadzieją, ze wystarczy czasu, by przygotować się do obrony tytułu mistrza Polski w czerwcu.
Na pierwszą czasówkę skusiłem się w Polsce podczas majówki. Nie był to start zaplanowany, ale przy okazji ustawiania roweru w Veloart, postanowiłem wybrać się na ITT w Hrubieszowie. Udało się wygrać, ale nie wynik był najważniejszy – 13,5 km na 355 W po kilku tygodniach treningu wyglądało dobrze. Szczególnie, ze w związku z brakiem znajomości trasy (i formy) zostało mi trochę zbyt dużo gazu w końcówce. Dwa tygodnie później, tym razem już w Anglii, udało się poprawić życiówkę na 10 mil o dwie sekundy (19:47). Był to wynik niespodziewany, tym bardziej, że nigdy wcześniej nie udało mi się na tej trasie zejść poniżej 20 minut. Tym razem 370 W na 16,1 km. Wszystko wskazywało na to, że po kontuzji nie pozostał ślad, a przymusowy odpoczynek od treningów mógł być dokładnie tym, czego potrzebowałem.
Dwa tygodnie przed planowanymi mistrzostwami Polski, w samym apogeum intensywności treningowej udało mi się zanotować dwa „smaczne” wyniki. We wtorek, podczas jednej z najcięższych sesji treningowych w sezonie (dwie czasówki na 10 mil jechane pod rząd z 10-minutową przerwą), wykręciłem najlepszy wynik na trasie, o której pisałem już kiedyś, jako że było to miejsce mistrzostw Anglii w 2015 roku. Uczucia po samym sprawdzeniu wyników były mieszane. Z jednej strony, urwałem 29 sekund z wcześniejszego wyniku. Z drugiej, nie śledziłem czasu, traktując przejazd jak interwal i lekko odpuściłem pod koniec, wiedząc że za chwilę będę jechał kolejną czasówkę na zmęczeniu. W czwartek, czysto treningowo, pojechałem klubowe 25 mil. Nie robię tego zbyt często, więc na finiszu – po dobrej jeździe – bylem zadowolony z urwania 8 sekund z życiówki. Jak się później okazało była to minuta i 8 sekund! Wynik: 25 mil w 51:25.
Wiem, że trochę przynudzam. Miało być o mistrzostwach Polski, a rozpisałem się o startach w okresie przygotowawczym. Jednak mieszanka kontuzji i życiówek na 10 i 25 mil sprawiły, że w momencie gdy odwołano czempionat, nie ogarnął mnie jakiś wielki smutek. Kilka miesięcy temu myślałem o przedwczesnym zakończeniu całego sezonu, a jak na razie okazał się być najlepszym w mojej krótkiej przygodzie z jazdą na czas. Niezrażony zaistniałą sytuacją, postanowiłem kontynuować trening i czekać na cud. W najgorszym wypadku wyjazd na mistrzostwa Polski zmieniłby się w krótkie wakacje i zasłużony odpoczynek.
Informacja o zmianie trasy i rozegraniu imprezy w przewidzianym terminie ucieszył chyba wszystkich (może oprócz mojej dziewczyny, która powoli planowała wyjazd na Mazury). Tu czas na słów kilka samej organizacji imprezy. Rok temu, w moim debiucie na mistrzostwach Polski masters, organizatorzy spisali się na medal i nie można było mieć do nich żadnych zarzutów. Okazało się, że był to wyjątek, a nie reguła. Oprócz faktu, że w tym roku impreza o mały włos się nie odbyła (z powodu zbyt późnego złożenia dokumentów, a nie jak utrzymywali organizatorzy z powodu nieprzychylności urzędników), warto wspomnieć o kilku „smaczkach”:
- Otwarcie rejestracji w dniu zawodów w godzinach 11:00-13:30 spowodowało 15-minutowe opóźnienie startu pierwszego zawodnika. Jako, że startowałem drugi, nie było to idealne z punktu widzenia rozgrzewki.
- Numery startowe należało zwrócić w biurze zawodów, które podczas zawodów było zamknięte…
- Meta znajdowała się 20 m przed bramą z napisem „meta”.
- Rampę startową ustawiono na zjeździe wiec kąt był tak stromy, że nie można było pedałować na starcie aby uniknąć zaczepienia pedałem o przełamanie.
Nie ukrywam, że cała sytuacja była dla mnie zaskoczeniem. Po rozmowach z ludźmi ścigającymi się na co dzień w Polsce dowiedziałem się, że STC to kolarski odpowiednik leśnych dziadów z PZPN. Wyjaśnia to poziom „spocenia” organizacyjnego, jednak wciąż pozostaje pytanie:
Kto przyznał rzeczonym dziadom organizację mistrzostw?
Szybko wracamy do samej imprezy. Oprócz 15 minut opóźnienia, sama jazda poszła zgodnie z planem. Czołowy wiatr na pierwszych sześciu kilometrach trasy, która miejscami prowadziła lekko pod gorę, oznaczał że od startu trzeba było pójść kilka procent ponad zakładaną średnią. Na podstawie wcześniejszych czasówek wiedziałem, że z nawrotem i ostrym zakrętem na trasie, powinienem celować w średnią na poziomie 375-380 W. Pierwsze kilometry trzeba było pojechać na mniej więcej 400 W. Po nawrocie i przyciśnięciu na lekkim podjeździe, musiałem jechać na tym, co zostało w baku i mieć nadzieję, że to wystarczy na obronę tytułu. Jak się okazało, na pokonanie trasy potrzebowałem 21:37, co pozwoliło mi wygrać CM20 o 38 sekund i open o 18 sekund. Małe rozczarowanie to 374 W NP. Ech, a liczyłem na 375-380 W.
W niedzielę przyszedł czas na pary. Jako ze normalnie startuje jedynie w ITT, było to dla mnie dziwne doświadczenie. Nie mogłem rozplanować wszystkiego, jak to mam w zwyczaju. Egzekucja harmonogramu była niemal idealna. Ponieważ wiatr obrócił się o 180 stopni w porównaniu do soboty, razem z Pawłem mieliśmy pójść spokojniej w pierwszej części trasy, a na ostatniej prostej wypruć się jak stara gumka ze spranych majtek. W okolicach nawrotu monitorowałem naszych najmocniejszych rywali w grupie wiekowej i widziałem, że mamy jedynie 1-2 sekundy przewagi. Żyłem nadzieją, że nasi rywale nie przestudiowali kierunku wiatru i uda nam się odjechać na ostatnim odcinku. Po przekroczeniu linii mety, z powodu zamieszania z odczytem czasu, czekaliśmy w napięciu na wyniki. Dla pełnej jasności wyczekiwanie nie trwało paru minut, lecz kilka dobrych godzin (sic!). Wisienką na organizacyjnym torcie było początkowe przyznanie zwycięstwa w naszej kategorii ekipie z M30. Po tym jak sprawdziliśmy wyniki z organizatorami okazało się, że wygraliśmy CM20 z przewagą 10 sekund i zajęliśmy 3. miejsce w open.
Jakie są moje plany na pozostałą cześć sezonu? Podczas ostatniego startu w Poznań Bike Challenge postanowiłem zarejestrować się na edycję 2017, więc ściganie kończę 10 września. Dobre występy skłoniły mnie do rejestracji na MŚ amatorów w Albi – 24 sierpnia proszę trzymać kciuki aż do połamania, bo własnie wtedy staję na starcie 22 km ITT. Trasa powinna mi leżeć: raczej płasko z jednym podjazdem o maksymalnym nachyleniu 6%. Wspominałem wcześniej, że w tym sezonie zmieniłem rower, dodatkowo dorzuciłem ceramiczne kółka przerzutki, suportu i przedniego koła oraz zaopatrzyłem się w szybki łańcuch. Teraz czas na kolejne poszukiwania sekund i watów. Od kilku dni przeszukuję internet w poszukiwaniu informacji na temat najszybszych kół i szytek. Zastanawiam się nad zdjęciem przedniej przerzutki i zmiany tarczy na karbonową 55-kę. Dodatkowo planuję wizytę na welodromie w celu aeroanalizy (i znalezieniu kilku watów rzecz jasna). Kiedyś ktoś bardzo mądry powiedział:
W porównaniu do uzależnienia od jazdy na czas i prędkości, uzależnienie od heroiny wygląda jak niewinne hobby.
Święta prawda – od tej całej jazdy na kozie można zbaranieć.