Szast-prast, i ani się obejrzeliśmy, jak rozpoczął się kolejny alpejski sezon. Tradycyjnie pierwsze zawody odbywają się w ostatni weekend października w austriackim Sölden, na wymagającej trasie lodowca Rettenbach. Nigdy nie brakuje emocji, ponieważ dla zawodników to pierwszy sprawdzian, jak dobrze przepracowali lato, a dla fanów okazja do ponownego zobaczenia swoich idoli.
W tym roku śniegu na lodowcu nie brakuje. Po wrześniowych opadach białego puchu warunki w wyższych partiach gór są fantastyczne. Organizatorzy przygotowali trasę perfekcyjnie. Niemniej dość wysokie temperatury (4°C na starcie i 9°C na mecie) sprawiły, że w trakcie pierwszego przejazdu pań pojawiła się z czasem niewielka mulda. Zawodniczki z wyższymi numerami miały przez to nieco trudniej. Już od pierwszego numeru dostarczono nam wielu emocji, ponieważ sezon zainaugurowała wielka mistrzyni Mikaela Shiffrin, na którą na mecie czekał ukochany – Aleksander Aamodt Kilde. Jak zapewne już wiecie, w tym sezonie nie wystartuje on w żadnych zawodach. Skutki kontuzji z Wengen ciągną się za tym szalenie sympatycznym zawodnikiem już zbyt długo. Aleksander jednak (jak powiedział na spotkaniu z norweskim teamem) nie traci nadziei, że wróci do ścigania w sezonie olimpijskim. Oby tak się stało…
Wracając na trasę, Mikaela pojechała dość spokojnie, ale i tak ustawiła poprzeczkę na tyle wysoko, że żadna inna zawodniczka nie zdołała jej pobić. Naprawdę blisko były jedynie Alice Robinson (Salomony jednak jadą…) oraz wielka dama narciarstwa alpejskiego, najstarsza w stawce, moja ulubienica, Federica Brignone. Maryna Gąsienica Daniel, po pełnej błędów jeździe, została sklasyfikowana na 23. miejscu. Pamiętajmy jednak, że polska zawodniczka nigdy dobrze w Sölden nie jeździła.
Drugi przejazd to popis Amerykanek. Wreszcie, jak przed kontuzją, na pełnej bombie pojechała Nina O’Brien (ostatecznie 7. miejsce). Nie była jedyna – szerzej nieznana Katie Hensien (numer startowy 47) po uzyskaniu najlepszego czasu drugiego przejazdu uplasowała się na miejscu czwartym. Moim zdaniem będzie z niej pociecha… Julia Scheib z Austrii, po dużym błędzie w pierwszym przejeździe (wycelowała na zewnętrzną płachtę bramki i w ostatniej chwili korygowała), w drugim poszła jak burza i zajęła najniższy stopień podium. Co ciekawe, dzień wcześniej podczas konferencji prasowej austriackiego związku zapowiedziała, że interesują ją tylko miejsca w czołówce. Ciekawa wypowiedź, jak na kogoś, kto do soboty tylko raz zameldował się w dziesiątce… A tu proszę! Na koniec fantastyczna Federica Brignone, na mocno zniszczonej już trasie, nie tylko obroniła swoją pozycję, lecz także wyprzedziła zarówno Alice Robinson (drugie miejsce), jak i Mikaelę Shiffrin (ostatecznie piąta po bardzo słabym drugim przejeździe). Maryna Gąsienica Daniel skończyła niestety na miejscu 25. Ufff… co to były za zawody! Giganty pań w tym sezonie zapowiadają się jako uczta dla oczu. Acha, Magda Łuczak nie startowała ze względu na kontuzję pleców – szkoda…
Panowie ścigali się w obłędnych warunkach: wspaniała, słoneczna pogoda, prawie zupełny brak wiatru, doskonała widoczność. Czego chcieć więcej? Przed startem miałem kilka pytań, na które dość szybko uzyskałem odpowiedzi: jak znaczące zwiększenie masy mięśniowej wpłynie na gibkość i technikę Marco Odermatta? Czy niderlandzki związek będzie dumny ze swojego nowego zawodnika? Czy samba, kolorowe paznokcie i mocno rozbudowany PR pomagają w uzyskiwaniu światowej klasy wyników?
Podczas oglądania trasy przez zawodników widziałem z bliska Marcela Hirschera. Wyglądał na mocno zdenerwowanego i nawet nie rozglądał się wokół… Cóż, presja jest wielka. Niełatwo jest wrócić po 5 latach przerwy, zwłaszcza że oczekiwania wobec niego są naprawdę wysokie.
W pierwszym przejeździe z numerem jeden do walki ruszył Marco Odermatt i… nie dojechał do mety. Zdarza się, choć Szwajcarowi akurat bardzo rzadko. Nie dojechał też (z faworytów) Stefan Brennsteiner ani Manuel Feller. W pierwszej piątce znalazło się aż trzech Norwegów: Alexander Steen Olsen (1), Henrik Kristoffersen (3) i Atle McGrath (5). Między nich udało się wcisnąć jedynie Filipowi Zubcicowi (2) i Thomasowi Tumlerowi (4). Przy pechowych błędach faworytów do drugiego przejazdu zakwalifikował się Hirscher, zajmując 28. miejsce. Z całego serca życzę mu udanego powrotu. Dla mnie jest drugi na świecie, zaraz po Stenmarku… Na miejscu 19. do mety dotarł szczęśliwie Lukas Braathen, który trochę już denerwuje poziomem promocji. Strach tu, w Sölden, otworzyć lodówkę, bo ze środka może wyskoczyć Pinheiro. W jego historii nie ma nic romantycznego – po prostu poszedł za kasą, a szumu wokół, jak nigdy… Jeździ jednak zacnie, co udowodnił w drugim przejeździe, uzyskując najlepszy czas i awansując łącznie na miejsce czwarte. W odróżnieniu od licznie zgromadzonych w rejonie mety nastolatek, fanem Pinheiro nigdy nie zostanę (może dlatego, że miałem okazję z nim rozmawiać osobiście), muszę jednak przyznać, że nie spuścił z tonu i zapewne będzie liczył się w tym sezonie w konkurencjach technicznych. Presji nie wytrzymał Thomas Tumler, spadając aż na miejsce 14. Zubcic, ku mojej rozpaczy, upadł paskudnie na stromym zboczu (na szczęście nic poważnego się nie stało), a Atle McGrath awansował. I w ten niezwykle prosty sposób mamy całkowicie norweskie podium z Alexandrem Steen Olsenem płaczącym ze szczęścia, szczęśliwym Henrikiem Kristoffersenem i mocno wzruszonym Atle McGrathem.
Marcel Hirscher wyglądał na zadowolonego ze swojego 23. miejsca i chętnie udzielał wywiadów oblegającym go przedstawicielom mediów, głównie austriackich.
I to by było na tyle, jak mawiali w pewnym kabarecie kilkadziesiąt lat temu. Czekamy na slalomy w Obergurgl i Levi, a potem przeniesiemy się za ocean. Karuzela kręci się dalej…
Acha, jeszcze statystyka: gigant pań obejrzało na żywo 15 800 widzów, a panów 18 000. Nie było tak źle, jak mówili w telewizji.