Kolarstwo to sport drużynowy. Wszyscy obeznani w temacie zdają sobie sprawę, że na każdego Frooma, Contadora czy Nibaliego w zawodowym peletonie przypada ośmiu Thomasów, Tossatów czy Tiralongów.
Niestety, podczas zawodów amatorskich ciężko liczyć na pomoc kolegów z klubu w kasowaniu ucieczek, nakręcaniu tempa, czy rozprowadzaniu na finiszu. Klubowi kumple zjawiają się na starcie w tych samych koszulkach, niestety licencje i wpisowe opłacają z własnej kieszeni. A to oznacza, że każdy jedzie na siebie. Dodatkowo, w związku z sukcesami Teamu Sky, kolarstwo na wyspach zyskało wielu nowych miłośników. Z jednej strony trzeba się cieszyć. Z drugiej, startując w zawodach czwartej kategorii, można natknąć się na „zawodników”, którzy nie mają pojęcia o jeździe w grupie, nie wspominając o ściganiu. Rezultatem są liczne historie o złamanych ramach, kołach, obojczykach i… planach na sezon. Szczerze mówiąc, podziwiam kolegów z klubu, którzy potrafią przepracować całą zimę przygotowując się do wyścigów ze startu wspólnego, często kończących się jak finisz drugiego etapu tegorocznego Tour de Pologne, bo jakiś pajac odpalił „Cavendish Mode”.
Na całe szczęście, na wyspach jest tradycja o wiele starsza niż Team Sky i sukcesy torowców. Mowa o jeździe indywidualnej na czas, która od dziesięcioleci zajmuje specjalne miejsce w sercach wyspiarzy. Yates, Boardman, Millar, Dowsett czy Wiggins nie stali się czasowcami przez przypadek. W jeździe na czas nie ma mowy o osłanianiu czy rozprowadzaniu lidera, nie ma miejsca na dyskusje na temat „wygrał najsilniejszy czy najsprytniejszy kolarz” – jedynym sędzią jest czas, który dla wszystkich płynie tak samo. W moim przypadku jazda na czas niesie za sobą dodatkowy bonus – możliwość dogłębnego analizowania watów, tętna, kadencji, tempa, a co za tym idzie – dokładnego planowania każdego wyścigu.
Moja przygoda
Moja przygoda z czasówkami rozpoczęła się we wrześniu 2013 – pół roku po tym, jak stałem się członkiem Coventry Road Club. W Anglii każdy większy klub organizuje cotygodniową klubową czasówkę. Oznacza to, że ścigać można się od kwietnia do września, od poniedziałku do czwartku (nie mówiąc już o regionalnych zawodach, rozgrywanych w każdą sobotę). Pierwsze starty zaliczyłem na wysłużonym Treku 2000. Nie chciałem kupować specjalnego roweru bez pewności, czy ściganie się na czas jest dla mnie. W grudniu zdecydowałem się na zakup roweru do jazdy na czas and the rest, as they say, is history.
W sezonie 2014 brałem udział w zawodach klubowych, zgarniając kilka trofeów i koncentrując się na wyścigach na 10 km i 10 mil. Tak zwane dziesiątki (10 mil) to niemalże synonim jazdy na czas w Anglii. Jeśli rozmawiasz o ściganiu z nowo poznanym testerem (tak nazywa się w Anglii czasowców), możesz być pewien, że raczej prędzej niż później padnie pytanie:
What is your 10 PB?
Podobnie jak czterominutowa mila w bieganiu, dwudziestominutowa dziesiątka jest kluczem do elitarnego klubu. W zeszłym sezonie udało mi się zejść z 22:30 do 20:18, co oznacza że nadal dobijam się do drzwi. Moja życiówka zapewniła wygraną w regionalnych zawodach, organizowanych przez mój klub we wrześniu. Nie ukrywam, że mocne zamknięcie sezonu narobiło mi smaku, dlatego w tym roku postanowiłem wziąć udział w większej liczbie wyścigów regionalnych i – jeśli życiówka pozwoli – w otwartych mistrzostwach Anglii na 10 mil.
Jak postanowiłem, tak zrobiłem. Kilka dobrych występów w „openach” doprowadziło mnie do 5. miejsca w rankingu wojewódzkim i zapewniło start w mistrzostwach. Przez szczęśliwy zbieg okoliczności, tegoroczny czempionat odbywał się o rzut kamieniem od mojego domu (dla zainteresowanych „wystravowaniem” profilu dorzucam kod trasy: K41/10). Z powodu wcześniej wspomnianej popularności dyscypliny, jak i dystansu, chętnych do walki o tytuł było więcej niż 160 dostępnych miejsc. Na całe szczęście moja życiówka pozwoliła na zakwalifikowanie się ze 117. czasem.
D-day
Spójrzmy prawdzie w oczy: moja życiówka nie napawała optymizmem, ale miałem dwa asy w rękawie. Po pierwsze, podczas treningu i klubowych czasówek mogłem objeździć trasę, przygotować alternatywne plany na wypadek rożnej pogody czy kierunku wiatru. Możecie się śmiać, ale wiatr (a szczególnie jego kierunek) potrafi bardzo łatwo pokrzyżować plany. Po drugie, mój najlepszy wynik osiągnąłem na umiarkowanie szybkiej trasie – K10/10, na której rekord to 18:49. Wiedziałem, że wielu zawodników, z wyśrubowanymi życiówkami, zaliczyło kilka występów na super szybkiej trasie V718/10 w okolicach Hull (rekord 17:40).
Dzień przed zawodami czułem się jak przed wyjazdem na wakacje. Pogoda sprawdzona – wiatr 0-2 m/s w plecy przez pierwsze pięć mil, pochmurno i sucho. Bagaż spakowany – rower, kask, guma, buty, pulsometr, garmin, trenażer, koło na rozgrzewkę, dysk, „808” na przód, 45 mm na przód (na wszelki wypadek), pompka, zapasowy mocomierz, narzędzia, bidon, żele.
W dzień mistrzostw wszystko poszło gładko dzięki znajomości okolicy. Szybki odbiór numeru startowego i można było jechać na pobliski parking, znaleźć drzewo i zacząć rozstawiać graty. Na co mi drzewo spytacie? Otóż wcześniejsza prognoza pogody zapowiadała pochmurny dzień bez deszczu. Dzień był pochmurny – to fakt, tylko z brakiem deszczu coś nie wyszło… Po rozstawianiu trenażera przykryłem rower pokrowcami na kola i czekałem na poprawę pogody. Deszcz jak na złość tylko się wzmógł, więc postanowiłem przywdziać gumę i rozpocząć 20-minutową rozgrzewkę.
W tym miejscu pozwolę sobie na małą dygresję, by powiedzieć słów kilka o strukturze rozgrzewki. Kto wie, może ktoś z was postanowi w przyszłości pobawić się w czasówki. A jak wiadomo – czasówka bez rozgrzewki, to jak wesele bez ślubu – niby można, tylko po co? Cała przedstartowa rozgrzewka trwa 20 minut. Pierwsze pięć to niska intensywność, żeby obudzić nogi. Następnie w czterech dwuminutowych krokach zwiększam intensywność od 200 W do tempa wyścigowego (w moim przypadku 320-375 W – w zależności od dystansu), żeby przyzwyczaić organizm do tego, co będzie działo się podczas startu. Po minucie niskiej intensywności pozostają trzy sześciosekundowe sprinty na maksymalnej kadencji i mocy, żeby obudzić szybkie włókna mięśniowe. Na zakończenie kilka minut niskiej intensywności i łyk izotonika.
Z samego występu mogę być zadowolony. Noga podawała na 97-98%, zabrakło kilku watów i kilku sekund do pełnej satysfakcji. Celowałem w 21 minut i miejsce w czołowej czterdziestce. Skończyło się na 21:19 i 55. lokacie – 1:43 za zwycięzcą. Co do pozytywów – po analizie danych z garmina – doszedłem do wniosku, że przedstartowy plan wykonałem wzorowo i pojechałem „ile fabryka dała”. Na zakończenie kilka liczb, tak po inżyniersku:
Time: 21:19 | Avg. speed: 44,9 km/h | Max. speed: 53,6 km/h | Avg. power: 357 W | Max power: 706 W | Avg. cadence 93,5 RPM