Styczeń to taki czas klasycznych zawodów narciarskich rozgrywanych tradycyjnie co roku na tych samych trasach. W ten weekend byliśmy świadkami wydarzeń w słoweńskim Mariborze i szwajcarskim Adelboden. Ja jestem już tak wiekowy, że pamiętam jeszcze te czasy, kiedy gigant w Adelboden rozgrywany był zawsze w wtorek. Taka była tradycja i zmieniła ją dopiero komercjalizacja sportu i dopasowywanie wszystkiego do potrzeb telewizji. Tym razem uważam, że to akurat dobrze, gdyż łatwiej ogląda się zawody w weekend, a po drugie do tradycyjnego wtorkowego, przeniesionego na sobotę giganta, dołożono jeszcze slalom (od roku 2000). A slalom na bardzo trudnej i stromej trasie o dźwięcznej nazwie Chuenisbärgli to prawdziwa uczta dla oka. Zanim jednak trafimy do Berner Oberland zajrzyjmy najpierw co działo się podczas konkurencji pań w słoweńskim Mariborze.
Sportowe wyniki zostały tu przyćmione nieco przez huczne zakończenie kariery przez słoweńską narciarską gwiazdę pierwszej wielkości, czyli Tinę Maze. Tina wyposażona w numer 34 stanęła na starcie sobotniego giganta w pełnym sportowym ekwipunku. Jak wcześniej zapowiadała zamierzała pożegnać się z alpejskim Pucharem Świata walcząc na trasie jak za najlepszych lat. Niewiele jednak z tego wyszło, gdyż alpejka po przejechaniu kilkunastu bramek zatrzymała się, żeby podziękować trenerom i organizatorom. Do mety poruszała się już powoli zatrzymując się co jakiś czas. Przed samą ostatnią czerwoną linią zdjęła narty i przekroczyła metę na piechotę z deskami nad głową. Tu i ówdzie zakręciły się łezki w oczach. Piękna kariera dobiegła końca.
W samym gigancie pań wielkich zaskoczeń nie odnotowano. Na dość płaskim, ale ze względu na lodowe podłoże i dużo nierówności, wymagającym stoku zwyciężyła Tesa Worley przed Sofią Goggią i Larą Gut. Zaskoczeniem było czwarte miejsce (zaledwie) Mikaeli Shiffrin, która prowadziła po pierwszym przejeździe. W drugiej odsłonie pojechała chyba jednak troszkę zbyt zachowawczo i na pudło nie wystarczyło. Ponownie, po dłuższej przerwie spowodowanej kontuzją, na trasie zameldowała się Sara Hector i to w pięknym stylu. Szwedka skończyła ostatecznie na 11. miejscu, a po pierwszym przejeździe cieszyła się na mecie, jak ze zdobycia olimpijskiego medalu. Znaczy kolano trzyma! Inna rekonwalescentka Anna Veith zajmowała świetne szóste miejsce, ale niestety nie ukończyła drugiego przejazdu. Tak, czy inaczej z paniami wracającymi po kontuzjach należy się znowu liczyć.
Niedzielny slalom był festiwalem błędów i pękających tyczek (z powodu mrozu). Każdy, kto jeździł slalomy wie, że najechanie na leżącą na śniegu tyczkę zwykle kończy się bolesnym upadkiem. Nie dotyczy to jednak Mikaeli Shiffrin, która w drugim przejeździe na dystansie dwóch bramek wiozła ze sobą plączącą się wokół kostek plastikową rurę, aby w końcu po niej przejechać w skręcie. No i co? Nawet bardzo jej to zdarzenie nie spowolniło. Po dwóch przejazdach miejsce pierwsze i łącznie 27 zwycięstw APŚ w wieku niespełna 22 lat. To kolejny rekord. Tym razem Amerykanka poprawiła wyczyn Ingemara Stenmarka. Na miejscu drugim, można powiedzieć znowu, Wendy Holdener, która powoli zamyka dystans dzielący ją do Mikaeli, ale wygrać z amerykańską koleżanką ciągle nie może. W każdym razie Wendy jeździ w tym sezonie szalenie równo, a jej technika bardzo się poprawiła. Trzecia – wreszcie na pudle – Frida Hansdotter. Na uwagę zasługuje dziesiąte miejsce Słowenki Ilki Stuhec, która przecież bardziej niż ze stoków slalomowych znana jest ze zjazdowych tras. Tym samym Ilka staje się najbardziej gorącą kandydatką do medalu w kombinacji w nadchodzących mistrzostwach świata. Slalomowego szczęścia próbowała też Lara Gut, ale bez skutku.
Panowie sobotę rozegrali gigant. Trasa na Chuenisbärgli ma dwa kluczowe miejsca. Pierwszym jest dość stromy pofałdowany odcinek na początku zwany „Kanonenrohr” czyli lufą, a drugim okrutna stromizna przed samą metą. Moim zdaniem trasa w Adelboden jest nawet bardziej wymagająca niż Gran Risa w Alta Badia. Można się spierać… Na Chuenisbärgli potrzebna jest potężna moc na ostatnich metrach i tą w sobotę wykazał się Alexis Pinturault wygrywając z Marcelem Hirscherem zaledwie o 0,04 sekundy. Trzeci na mecie zameldował się Philipp Schörghofer. Krisroffersen zajął czwarte miejsce. Na uwagę zasługuje bardzo dobre szóste miejsce Szweda Mattsa Olssona, który pojawił się w czołówce po niezbyt dobrym początku sezonu.
W niedzielnym slalomie karty rozdawała nie tylko trudna góra, ale także mgła. W pierwszym przejeździe najbardziej dała się we znaki Marcelowi Hirscherowi, który na mecie nie krył (głośno) swojego niezadowolenia. Szóste miejsce dawało jednak nadzieję na podium. Przejazd drugi to popis, zajmującego po pierwszym miejsce trzydzieste, Norwega Jonathana Nordbottena, który wykorzystał świeżą trasę i zaatakował w pięknym stylu. Ostatecznie miejsce dziesiąte. Odważnie pojechał Hirscher i pomimo paru niepewnych momentów (kto ich nie miał?) objął prowadzenie. Dopiero Manfred Mölgg (drugi po pierwszym) poradził sobie z łącznym czasem mistrza. dziś jednak na Chuenisbärgli mocnych nie było na Henrika Kristoffersena. Młody Norweg po dwóch fenomenalnie pewnych przejazdach, w których uzyskiwał najlepsze czasy zwyciężył z ogromną przewagą wynoszącą aż 1,83 sekundy, a to – szczególnie w Adelboden – przepaść.
I to tyle. W tygodniu ścigają się panie (we wtorek we Flachau), a od piątku kolejne klasyki: Altenmarkt-Zauchensee oraz Wengen. Czekamy z wypiekami na twarzach.
1 komentarz do “Czas klasyków”
Zadnej pochwały dla Maryny ? Żadnego pojechania po Wasek ? 7 sekund straty i 21 lat to słaby wynik nie prawda ? Co ona robi w tej kadrze? Układy?