Kiedyś trener powiedział mi, że jestem bardzo dobry w byciu niezadowolonym ze swoich wyników. Kończę na pudle – mogłem wygrać, pojadę życiówkę – mogłem poprawić o trochę więcej, wygram – moc mogła być wyższa. Po jednej z tego typu konwersacji, Mark (mój trener) stwierdził:
Peter you really are a glass half empty kind of person.
Szybko wyprowadziłem go z błędu:
Mark it is not about how much liquid is in the glass. It’s about what the liquid is. In my case it’s always piss.
I tak narodził się nasz hashtag #glassfullofpiss. Biorąc pod uwagę moje podejście do osiąganych wyników, aż ciężko mi uwierzyć, że jestem zadowolony z tego jak potoczył się zakończony właśnie sezon.
Małe sukcesy w drodze na MŚ w Albi
Na początek mały update dotyczący mojej życiówki na 10 mil. Po 19:47, jakie udało mi się ukręcić przed MP, obciąłem kilka sekund w lipcu (19:46 i 19:36) i sierpniu (19:24). Cel na następny sezon to 19:15, czyli magiczna średnia 50 km/h. Wiadomo – życiówki cieszą, ale były to jedynie małe kroki prowadzące do południowej Francji, a dokładniej na MŚ w Albi.
DIY
Oprócz samych startów i treningów, na 2 tygodnie przed czempionatem przyszedł czas na poszukanie „darmowych watów” na welodromie w Derby. Po dwóch godzinach i dwudziestu ustawieniach udało się znaleźć, a w zasadzie zgubić, około 15 aero watów. Przy prędkościach rzędu 50 km/h można przełożyć to na około 1,5 s/km. Wiem że wielu z Was zastanawia się jaki komponent dał mi największy zysk. Kask? Przednie koło? Dysk? Kombinezon? Odpowiedź to zawężenie rozstawu padów (możliwe dzięki specjalnym drukowanym podłokietnikom własnej produkcji) i podniesienie lemondek do maksymalnej dopuszczalnej elewacji (10 cm ponad pady). Sprzętowo ta zmiana kosztowała mnie 30 funtów i trochę inwencji twórczej. Aby zmieścić się w dopuszczalnym wyciągnięciu (80 cm od czubka siodełka) i elewacji (wspomniane 10 cm) lemondki o gięciu 40°, trzeba było założyć „tył na przód” i wywiercić dodatkowy otwór na kabel manetki Di2. W tym miejscu pewnie zastanawiacie się dlaczego napisałem kabel, a nie kable. W połowie sezonu zdecydowałem się na zdjęcie przedniej przerzutki i zmianę patelni na karbonowe 58T. Zmiana, choć w miarę mała, prowadzi do paru znaczących zysków. Po pierwsze pozbywamy się przedniej przerzutki Di2, która z punktu widzenia oporu powietrza jest równie aerodynamiczna co cegła. Po drugie łańcuch wygina się mniej na większej średnicy przedniej koronki prowadząc do spadku strat związanych z tarciem między poszczególnymi ogniwami i płytkami. Po trzecie zmiana z koronki 54 na 58 prowadzi do przesunięcia przełożenia o jedną zębatkę do góry tzn. 54×12 jest bardzo zbliżone do 58×13. Daje to lepszą linię łańcucha (spadek tarcia), tylna przerzutka chowa się bliżej dysku (spadek oporu aerodynamicznego), a łańcuch generuje mniej strat związanych z tarciem na większej tylnej zębatce.
Sprawdzam
Rozpisałem się trochę na tematy sprzętowe, ale jak wiadomo sprzęt sam nie jeździ. Nowe ustawienie postanowiłem sprawdzić podczas „Midlands Championships”, rozgrywanych na trasie mistrzostw Anglii z 2015. Dwa lata temu wykręciłem 21:13, tym razem 20:05. Nie był to zły wynik, biorąc pod uwagę że do zdobycia mistrzostwa Anglii w 2015 potrzebny był czas 19:39. Chciałem złamać 20 minut, ale cóż – wiecie jak jest – #glassfullofpiss. Wynik wystarczył, by do dwóch koszulek mistrza Polski dorzucić koszulkę mistrza województwa. Następny przystanek Tuluza, a dokładnie Albi…
Człowiek uczy się całe życie
Starty w dużych imprezach uczą. W moim przypadku wyprawa na MŚ uświadomiła mi następujące rzeczy:
- Mój 17-letni Lanos nadal może przemieszczać się z prędkością powyżej 100 mil/h. Z powodu korków na M25, wyjazd do Albi prawie nie doszedł do skutku, a leciwy samochód musiał stawić czoła swego rodzaju czasówce.
- Sierpniowa pogoda w południowej Francji nie jest idealnym klimatem do jazdy na rowerze. Około 40 stopni w środku dnia!? Wolę angielskie lato z temperaturami nieprzekraczającymi 27 gradusów.
- Trasy czasówek na MŚ to, jak mawiają Anglicy, „Different Gravy” – inna liga. Techniczne, wąskie, wymagające miejsca, rozsiane gęsto jak ospa wietrzna na ciele dziecka antyszczepionkowców, w których nawet lekkie przeszacowanie sił mogło skutkować spektakularnym odcięciem prądu.
- Modne wśród zawodowców kamizelki chłodzące można spokojnie zastąpić paroma kilogramami lodu i gumowymi rękawiczkami wpychanymi pod koszulkę.
Inspekcja
Po przejechaniu trasy we wtorek samochodem, jasne stało się, że profil nie był tak prosty jak mogło się zdawać ze studiowania mapy. Pełno zakrętów, małych hopek i temperatura, której wpływ na ciało ciężko przewidzieć zawodnikom przyzwyczajonym do zimnego wiatru i słupka rtęci nie wykraczającego poza przedział 10-30°C. W środę wybraliśmy się na poranny rekonesans trasy aby uniknąć wysokiej temperatury i grup zawodników z innych krajów. Przejazd trasy przy otwartym ruchu nie pozwala na zaatakowanie newralgicznych punktów (skrzyżowań i rond) „po pełnej złości”, ale lepsze to niż nic. Po paru mocniejszych interwałach na trasie pozostało schować się przed słońcem, ostatni raz sprawdzić ustawienie roweru i spróbować zasnąć.
Podróż do piekła
Podczas mistrzostw świata starty zawodników odbywają się w kolejności od najstarszych kobiet do najmłodszych mężczyzn, co oznaczało że nie miałem co liczyć na poranny występ w rozsądnych temperaturach. Na pocieszenie, dzięki mojej narodowości, mogłem wystartować w białym kombinezonie. Jedna z niewielu okazji gdy można powiedzieć „dzięki Bogu nie jestem Nowozelandczykiem”. Nie patrząc nikomu w metrykę, żona mojego trenera miała możliwość startu około 9 rano. Oznaczało to, że mogła pojechać w angielskich warunkach pogodowych. Swoją szansę wykorzystała skrzętnie i wyszarpała brązowy medal – 2 sekundy za srebrem. Pozostało kilka godzin by kupić lód, rozstawić się w polskim boksie rozgrzewkowym na pit lane toru wyścigowego w Albi i mentalnie przygotować na podroż do piekła z biletem w jedną stronę.
We wspomnianych warunkach pogodowych rozgrzewkę równie dobrze można nazwać „przegrzewką”. Po przekroczeniu granicy 300 W potrzebowałem paru garści lodu pod kombinezonem i w czapce żeby nie „wywaliło mi kontrolek”. Przed samym startem rower musiał przejść kontrolę UCI na tzw. gabarit. Wiedziałem że elewacja mojej lemondki była baaaardzo blisko limitu 100 mm. Muszę przyznać, że było to coś w granicach 101-102 mm, ponieważ sędzia musiał przyłożyć trochę siły, by miernik załapał wymagany wymiar.
The Mexican
No cóż, czas rozpocząć taniec na pedałach. Sytuacja nie wygląda zbyt dobrze. Mój 30-sekundowiec to zawodnik z Meksyku na rowerze szosowym… Z kamerką GoPro na kasku… W sombrero… No dobra z tym sombrero trochę koloryzuję, ale przyznam że moja pierwsza myśl to: „proszę spotkajmy się na prostej, bo mimo iż planuje zatańczyć na pedałach, nie mam czasu na Jarabe Tapatio”. Za moimi plecami startował Słoweniec. Kolejna zła wiadomość – Słoweńcy są wyjątkowo mocni w wyścigach amatorów. Istniała możliwość, że zostanę złapany, a moje morale pryśnie jak hipoteczna bańka spekulacyjna roku 2008. OK, nie ma się co rozczulać – jak zwykle w TT trzeba jechać swoje. W tym upale muszę przekalibrować założenia związane z mocą i trzymać się planu jak Kaczyński swojej wizji IV RP. W wielkim skrócie plan prezentował się następująco:
- Znormalizowane 350 W do głównego podjazdu dnia;
- podjazd zrobiony na około 430 W;
- pompowanie hopek bezpośrednio po podjeździe na 380-400 W;
- ostatnie 10 km równo i jazda „głową” finiszowych kilometrów na torze w Albi.
Słony język
Wszystko poszło zgodnie z planem. Z samego przejazdu pamiętam kilka przebłysków. Wyminięcie Meksykanina na prostej (ufffff), ekipa Słoweńców zalewająca wodą mojego minutowca na podjeździe, pokrzykiwanie na Hiszpana podnoszącego się na drodze i bardzo bliski manewr wyprzedzania – omijanie ugotowanego Anglika, który na trasę wyruszył trzy i pół minuty przed moim startem. Animuszu dodawał mi odgłos mojego dysku. Cały czas myślałem, że to wcześniej wspomniany Słoweniec siedzi mi na kole. Czułem, że na paru zakrętach mogłem jechać trochę szybciej i strasznie mnie to mierziło. Przecież potrzebowałem idealnego przejazdu, żeby coś wywalczyć. Po 15 kilometrach doświadczyłem czegoś nowego. Normalnie podczas upału w ustach panuje susza. W przypadku tego wyścigu pod kaskiem było tak gorąco, że mój język był sowicie nawilżony potem spływającym z mojej kasku. Słony język na czasówce – „that is a first for me”. Przed samym wjazdem na stadion udało mi się dogonić Słoweńca startującego minutę wcześniej. Niestety na jego ogonie siedzieli sędziowie na motorze. To oznaczało, że na najbardziej dziurawej sekcji trasy zostałem przez nich „poproszony” o przesuniecie się na gorszą stronę jezdni, po tym jak znalazłem się 25 m za moim nowo znalezionym „zającem”. Przejazd po torze był dużo bardziej emocjonujący niż niejedno Grand Prix Formuły 1. Na pierwszej prostej wyprzedziłem Słoweńca i kolejnego Anglika. Przed pierwszą szykaną dogoniłem Nowozelandczyka i Austriaka. Lekkie zwolnienie, szeroki wyjście, pełen gaz i jazda do upragnionej mety.
Po przekroczeniu kreski pamiętam tylko przerażenie w oczach Francuzów zajmujących się zawodnikami po finiszu i krzyki arrêt, arrêt!!! Po zatrzymaniu wystarczyło mi siły by wypiąć się z prawej strony i spróbować oprzeć na niezwykle miękkiej nodze. Na całe szczęście obok stał wolontariusz, którego chwyciłem za kołnierz, żeby nie upaść na ziemię. Po ściągnięciu moich zwłok z roweru i przyjęciu 3 szklanek wody (dwóch do ust i jednej na głowę) powoli zacząłem wracać do rzeczywistości. Po chwili zjawił się trener i powiedział że na ten moment prowadzę, a na trasie zostało tylko kilku zawodników. W tym miejscu czas na kolejny przykład podejścia #glassfullofpiss. Moja analiza sytuacji była dość prosta:
Mark, nie ma szans na medal. Jechałem w zakrętach jak jebany Bambi na lodzie. Będę czwarty.
Nie miałem siły by czekać przed tablicą z wynikami na przejazd ostatnich zawodników. Udałem się do naszego boksu rozgrzewkowego gdzie położyłem się na pokrowcu na koło i przykryłem workami z lodem.
Ostateczny wynik to drugie miejsce, 11 sekund za Matejem Lovse – multimedalistą MŚ amatorów, który kilka dni później sięgnął po srebro w wyścigu ze startu wspólnego i 2 sekundy przed mistrzem świata z Kopenhagi z roku 2015 – Gregorym Cassini. Bezpośrednio po ogłoszeniu wyników byłem trochę zły. Może dało się znaleźć te 11 sekund w zakrętach? Może dało się pojechać trochę mocniej? Może mogłem kupić jakiś komponent, który byłby szybszy o kilka sekund? Z perspektywy czasu czuje, że odpowiedź brzmi „nie”. Nigdy wcześniej nie przeciąłem mety tak wyjechany. O wiele łatwiej było zgubić 2 sekundy i skończyć z brązem, albo 8 i wypaść za pudło. Tego dnia Matej był silniejszym koniem i zaorał pole o 11 sekund szybciej, a ja zamiast z koszulką, wróciłem do Anglii z wieszakiem i srebrnym medalem.
Dorzynanie nożem do masła
Po powrocie nie było czasu na świętowanie. Trzeba było skręcić rower i rozpocząć dwutygodniowy proces przeciągania szczytu formy do Poznania. Proces ten równie dobrze można nazwać dorzynaniem nożem do masła. Trochę objętości bezpośrednio po powrocie z Albi, interwały w pogarszającej się pogodzie i wtorkowa czasówka przejechana w kamizelce, z powodu paskudnej pogody.
Poznań Bike Challenge
Sam start w Poznaniu był dość interesujący. Z jednej strony trasa to płaskie 10 mil, rozgrywane na czterech rundach. Idealna trasa do trzymania tempa, prosty plan przejazdu, brak wiatru – można rzec: wyścig pod Klina. Z drugiej strony niestandardowa godzina startu. Podejrzewam, że Wielkopolska wersja przysłowia „kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje” musi brzmieć „kto rano wstaje, ten ma do przejechania Poznań Bike Challenge TT”. Pobudka o 5:55 i start o 8:23. Szkoda że czasowców traktuje się jak kolarzy drugiej kategorii. Rozumiem, że rezerwowanie toru Poznań w „prime timie” to nie są tanie rzeczy, ale chowanie informacji o czasówce na stronie i ograniczanie liczby pakietów startowych do 110 nie jest idealnym rozwiązaniem. Wydaje mi się, że lepiej przeprowadzić imprezę na normalnych drogach z większą liczbą zawodników o normalnej godzinie. Ludzie z początku listy wciąż zastanawiają się kiedy jechali czasówkę – w sobotę rano czy piątek w nocy… Sam przejazd planowałem pokonać o 50 sekund szybciej niż w zeszłym roku. Koniec końców jazda na czas to tylko prosta matematyka, której nie da się oszukać. Pierwsze okrążenie było trochę rozpoznawcze, można było lepiej pojechać zakręty, ale nie można mieć wszystkiego. Z zeszłorocznego wyniku dałem radę ogolić 49 sekund i 88 setnych. Ehh, a miało być 50. Udało się zejść poniżej 20 minut i zgarnąć ostatnią koszulkę w sezonie, tym razem zwycięzcy eliminacji MŚ w Varese.
ZDJĘCIA Z POZNAŃ BIKE CHALLENGE MARATOMANII
W niedzielnym Poznań Bike Challenge startowałem, ponieważ nie chcę pokonywać pół kontynentu dla 20 minut na torze Poznań. Imprezę traktuje jako dobry finisz sezonu, który utwierdza mnie w przekonaniu, że start wspólny to nie moja bajka. Nie będę Was zanudzał moimi odczuciami związanymi z wyścigiem, bo wszystko zostało już dobrze opisane przez innych uczestników. W podsumowaniu powiem, że jeśli organizatorzy będą kontynuować kierunek „dobrej zmiany”, zamiast MŚ w 2019 będziemy mieli w Poznaniu igrzyska śmierci. Kto chce być trybutem?