Jeszcze wczoraj z Åre dobiegały niepokojące wieści, a mianowicie, czy gigant pań uda się w ogóle przeprowadzić w odpowiednim czasie. Odwilż, wiatr i inne nieszczęścia nie oszczędzają organizatorów.
Wieczorem, spodziewając się minusowych temperatur w nocy, wzięto się raźno do roboty. Stok polano hektolitrami wody i posypano tonami soli. Wszystko do obejrzenia na filmiku. Moi włoscy przyjaciele śmieli się, że brakowało tylko makaronu. Ostatecznie do dyspozycji pań przygotowano sztuczno-lodową, nierówną skorupę. Każdy, kto na miejscu oglądał trasę wiedział, że lekko nie będzie.
Przejazd pierwszy, jeszcze przy dziennym świetle do, którego stanęło na starcie 98 zawodniczek w zasadzie rozstrzygnął się po występie czterech pań z czołowymi numerami. Wszystkie, w kolejności na mecie: Rebensburg, Vlhová, Mowinckel i Shiffrin z szansami na zwycięstwo. Pewne nadzieje miały jeszcze kolejne trzy: Worley, Goggia i Brignone, tracące do prowadzącej mniej niż sekundę. Ciekawe, że na miejscu drugim znalazła się Petra Vlhová, której przejazdu na pewno nie można było uznać za bezbłędny. Słowaczka pokazuje jednak nieprawdopodobną waleczność i to szczególnie w momentach kiedy nie wszystko układa się po jej myśli. Dla odmiany Mikaela Shiffin jechała bardzo płynnie i przepięknie, ale na szczęście za styl w narciarstwie alpejskim ciągle jeszcze punktów nie ma (choć kiedyś, dawno były w slalomie).
Niestety, pierwszy przejazd nie ułożył się po naszej myśli, gdyż Maryna Gąsienica Daniel skończyła go poza pierwszą trzydziestką. Dochodzą nas wieści, że z cudem graniczy fakt, że w ogóle wystartowała. Uraz pleców na odcinku lędźwiowo-krzyżowym dał się bowiem naszej zawodniczce bardzo mocno we znaki. Na nogi (dosłownie) postawił Marynę fizjoterapeuta słowackiego zespołu Žampa Team. No ale przecież takiego urazu nie kuruje się w kilka godzin. Prosimy więc o oględne komentowanie końcowego wyniku. Dziewczyna dała z siebie wszystko na co ją w tej sytuacji było stać.
Panie z końcowymi numerami startowymi traciły na lodowej trasie do prowadzącej ponad 20 sekund, ale taki jest właśnie urok mistrzostw świata, gdzie startuje wielka liczba zawodniczek z egzotycznych nacji. To nadal najlepsze narciarki w swoich krajach, więc nie ma co się śmiać…
Przed drugą odsłoną wyłączono wyciąg, gdyż wiatr w górnej części stoku osiągnął siłę huraganu (może trochę przesadzam) i wszystkich 60 zawodniczek, które miały prawo do startu trzeba było wywieźć maszynami do ubijania tras. Spowodowało to trochę zamieszania, ale nie opóźniło startu.
Walka w przejeździe drugim była bardzo zacięta. I ponownie Shiffrin zjechała pięknie dla oka obejmując prowadzenie. Rady nie dała jej Ranghild Mowinckel, ale Petra Vlhová jak najbardziej. Słowaczka po raz kolejny pokazała, że ma ogromne serce do walki. Pomimo dość poważnego błędu w połowie trasy jej zegar pokazywał czasy cały czas na zielono. Ostatnich kilka bramek było istnym popisem ryzyka i zdolności do maksymalnie wczesnego wypuszczania nart z łuku. Viktoria Rebensburg właśnie na tych ostatnich kilku bramkach przegrała złoty medal i cóż, na mecie na zadowoloną nie wyglądała. Petra dla odmiany nie mogła uwierzyć w swoje szczęście i co chwila łapała się za głowę. To pierwszy złoty medal dla Słowacji w alpejskich mistrzostwach świata. Dziewczyna dosłownie pisze historię, a podobnie jak Shiffrin ma dopiero 23 lata. Mam wrażenie, że w ciągu ostatnich kilku startów Petrze przybyło mnóstwo pewności siebie, a Mikaeli, pomimo złota w supergigancie minimalnie ubyło. Aż nie mogę doczekać się slalomu…
Zanim to nastąpi, jutro w gigancie ścigać się będą panowie, a emocje też zapewne będą niemałe. Trasa na pewno będzie lodowa, więc osobiście stawiam na mistrza tuningu, czyli Marcela Hirschera. Niedługo się przekonamy, czy miałem rację…