W naszym kraju, który nie ma wielu dużych gór, a te, które są, mają ubogą infrastrukturę narciarską, pewnym fenomenem stała się jazda sportowa, czyli jeżdżenie na tyczkach. Chyba każdy, kto był w Polsce na nartach, zetknął się z narciarzami, którzy – często ubrani niemal jak zawodnicy Pucharu Świata w gumy, gardy i ochraniacze – jeżdżą lub próbują swoich sił w bardziej usportowionej formie, czyli gigancie i slalomie. Na nawet najmniejszych, 300-metrowych stokach każdej zimy możemy znaleźć w określonych godzinach las tyczek i grupy zapaleńców. Polska tyczkami stoi bez względu na to, czy krótki, czy długi stok. Czasami można odnieść wrażenie, że gigant jest naszym sportem narodowym mimo słabych osiągnięć w tej dziedzinie na arenie międzynarodowej.
O fenomenie tyczek rozmawiałem z kilkoma osobami, aby zobaczyć różne punkty widzenia i trochę lepiej zrozumieć to zjawisko.
Branża narciarska w Polsce sukcesywnie od końca lat 90. powoli się kończy, ilość sprzedawanego wyposażenia narciarskiego spada i chyba tylko rewolucja na miarę wprowadzenia carvingu może nas uratować.
To zdanie usłyszałem od jednego z uczestników Snow Expo kilka lat temu. W życiu jest tak, że gdy jedno się powoli kończy, nadchodzi nowe, czasami nawet niezauważone. Niestety (lub na szczęście) w ciągu ostatnich lat nie pojawiła się żadna rewolucja i nie mamy punktu zwrotnego. Grono aktywnych narciarzy spada na skutek zmian sposobu spędzania wolnego czasu w okresie zimowym. Globalizacja i łatwość podróży spowodowały odkrywanie „ciepłych destynacji” i duża część osób zamiast jechać na narty, jeździ moczyć się w ciepłych oceanach. Z kolei dla dużej grupy młodych ludzi narciarstwo jest zbyt trudne (niestety efekty nie przychodzą od razu) lub stało się bardzo kosztowną zabawą. W tym nieszczęściu branżę paradoksalnie uratował COVID-19, wzniecając modę na skituring. Nowe narty, inne buty niż zjazdowe, kompletnie inny ubiór spowodowały, że złapała ona oddech (finansowy), mając nadzieję, że narciarstwo w każdej formie wróci do łask. Drugim elementem, który bardzo mocno wsparł branżę w Polsce i po cichu wchodził tylnymi drzwiami, jest narciarstwo sportowe – popularnie zwane jazdą na tyczkach. Trzeba jasno powiedzieć – to nie jest narciarstwo, którego celem jest wyhodowanie drugiej Petry Vlhovej (grupa zapaleńców, która wyda każdy grosz rodziców, zawsze będzie istniała).
Jazda sportowa, czyli nazywana narciarstwem na tyczkach, to bardziej sportowy charakter spędzania czasu na śniegu i próba swoich sił w gigancie i slalomie. Jazda na tyczkach amatorów stała się narodowym fenomenem.
Jest tyczka, jest zabawa
Opisywany fenomen nie dotyczy oczywiście aktywnych zawodników czy juniorów, których celem jest zdobywanie doświadczenia w zawodach ogólnopolskich. Ta grupa jeździła, jeździ i będzie jeździć. Ten boom dotyczy amatorów, którzy znudzeni „zwykłą jazdą grawitacyjną” chcą się zmierzyć z kolegami czy koleżankami, a czasem ze swoimi umiejętnościami i słabościami, aby móc szlifować technikę. Nic tak nie weryfikuje jazdy technicznej jak wymuszony skręt i presja czasu. Największym utrudnieniem dla pasjonatów narciarstwa w Polsce jest lokalizacja miejsc, gdzie można bez reszty oddać się białemu szaleństwu. Wyskoczenie na narty do Włoch czy Austrii to logistyczne wyzwanie. Oczywiście większość zdecyduje się na dłuższe wyjazdy czy to w okresie świątecznym, czy feryjnym. Jednak godziny spędzone w aucie skutecznie eliminują możliwość krótkich wyjazdów dwu–trzydniowych do miejsc, gdzie można bez reszty oddać się szusowaniu we wspaniałych warunkach. Pozostaje Polska, gdzie zarówno baza, jak i słabe warunki (nisko położone stoki) nie napawają optymizmem. Trzeba być jak Tommy Lee Jones w „Ściganym”, aby trafić na idealne warunki i małą liczbę narciarzy na stoku. Zmęczeni i znudzeni kilkusetmetrowymi górkami bardziej ambitni amatorzy znaleźli sposób na uatrakcyjnienie szusowania – tyczki, o tak!
To sposób na spędzanie czasu
– tak określił jazdę na tyczkach Marcin Kapuściński (Ski Spa), który od lat organizuje takie szkolenia. Jego uczestnicy oprócz wyjazdów zagranicznych spędzają weekendy w Polskich górach, ćwicząc technikę i próbując sił w gigancie czy slalomie. Znają się dobrze i rywalizują między sobą. To zazwyczaj stałe grupy, do których dochodzą nowi uczestnicy. Według Marcina wyjazdy techniczne i sportowe w Polsce dają świetną możliwość doskonalenia swoich umiejętności. Częstym elementem takich wyjazdów jest uczestnictwo byłych zawodników jako instruktorów. To oni podczas „łupania tyczek” zauważają elementy do poprawy u uczestników, którzy i tak są uważani w swoim środowisku za gwiazdy narciarstwa. Chyba nie ma lepszej weryfikacji niż analiza wideo, która jest „must be” każdego, nawet jednodniowego wyjazdu. Kto nie widział siebie na wideo, ten nie wie, jaka jest różnica pomiędzy samooceną a filmem zarejestrowanym podczas treningów. Podczas analizy wideo prędkość wydaje się żółwia (chociaż narciarzowi wydawało się, że jest już na granicy), a rozbicie sylwetki i błędy techniczne wychodzą jak na dłoni. Marcin podczas naszej rozmowy o fenomenie tyczek użył ciekawego określenia
Jazda na tyczkach amatorów zakopuje przepaść pomiędzy egalitarnością jazdy zawodniczej a zwykłymi narciarzami. Rozbudza pasję, a oglądanie zawodników z Pucharu Świata ułatwia zrozumienie, jak duża przepaść w umiejętnościach i przygotowaniu jest między tymi grupami.
Wykorzystanie czasu na nartach i jazda na tyczkach dają wiele radości i mocno weryfikują nasze umiejętności. Na stokach pojawiają się różne grupy amatorów. W większości są to osoby między 30. a 40. rokiem życia. To najbardziej aktywna grupa oprócz oczywiście dzieci i juniorów. Już swoje przejeździli na śniegu i wiedzą, czego oczekują. Bardzo często są to wyjazdy rodzinne, gdzie obok ćwiczą dzieci, a rodzice chcąc wykorzystać ten czas, jeżdżą góra–dół. To świetnie spędzony czas. Wyznaczone miejsce na stoku gwarantuje bezpieczeństwo, a sugestie prowadzących są niezastąpione.
Miałem przyjemność jazdy giganta podczas jednego z wyjazdów „tyczkowych” z Dagmarą Krzyżyńską (INA Sport). Mimo lat przejeżdżonych na nartach, metryki i samooceny możliwość wysłuchania korekt prowadzącej pozwala na szybką weryfikację i daje szansę na poprawę.
Może bardziej płynnie i mniej agresji, bo pourywasz kolana.
Takie uwagi zapamiętujesz na zawsze i nawet w jeździe grawitacyjnej gdzieś z tyłu głowy przypominasz sobie drobne uwagi. Dagmara podczas naszej rozmowy o fenomenie tyczek podkreśliła, że ten sposób spędzania czasu na nartach jest nie tylko dobry z punktu widzenia poprawy techniki i korekt z tym związanych, ale też podnosi świadomość narciarzy w doborze sprzętu. Branża dzięki temu może dostarczać narciarzom dobrze dobrane narty i sprzedawać wyposażenie, które jest niezbędne do „tyczkowego” jeżdżenia. Pewnie gdyby nie ten fenomen, duża liczba gard, ochraniaczy czy nawet nart bardziej sportowych nie zostałaby sprzedana. To na pewno pomaga dystrybutorom i sklepom. Wyjazdy sportowe dają szansę utrzymać się większej liczbie instruktorów, a możliwość przekazania swojej wiedzy przez byłych zawodników, którzy często prowadzą takie szkolenia, daje im dodatkową satysfakcję.
Jacek Mieszczak (Ski Race Center) zapytany przeze mnie, o co chodzi w tym fenomenie, zauważył kilka dodatkowych elementów tej układanki:
Dzieci i juniorzy to chyba najliczniejsza grupa jeżdżących na tyczkach.
To pokłosie końca lat 90., podczas których Polacy masowo zaczęli wyjeżdżać na narty. Tam odkryliśmy bardziej profesjonalne podejście do nauki narciarstwa. Wcześniej na stokach w Polsce królował „miejscowy”, który za opłatą uczył narciarzy. Bez uprawnień, bez wiedzy merytorycznej „stokowi instruktorzy” uczyli jazdy na nartach z różnym skutkiem. Poza niewielką liczbą klubów większość narciarzy uczyła się właśnie w ten sposób. Boom wyjazdów zagranicznych poprzedniego wieku pokazał, jak to robią w alpejskich krajach. Dzięki tym doświadczeniom powstało w Polsce wiele firm, jak również zbudowano system szkoleń, których elementem stała się jazda sportowa. Uczestnicy wyjazdów alpejskich z lat 90. widzieli, jaka różnica jest pomiędzy szkoleniami w Polsce, a tym co widzieli za granicą. Zrozumieli, że oddanie swoich dzieci do profesjonalnych klubów czy organizatorów wyjazdów narciarskich jest absolutną podstawą dobrych narciarskich umiejętności. Zderzenie oczekiwań z coraz lepszą organizacją wyjazdów spowodowało sprofesjonalizowanie szkoleń.
Szkoda czasu na pitolenie
– powiedział mi jeden z 12-letnich uczestników regularnych szkoleń tyczkowych.
Chcę szybciej, lepiej – nie mam czasu na nudy.
Jacek Mieszczak, podobnie jak Dagmara Krzyżyńska, zauważa, że w tym fenomenie jest duża szansa dla branży. W Ski Race Center prawie 25% sprzedawanych nart to modele sportowe. Oczywiście to specyfika tego miejsca i orientacji na klienta. Ten rodzaj sprzętu dużo kosztuje i uzupełnia mainstreamowe wyposażenie, z którego żyje większość sklepów. Do tego dochodzą kije, guma, gardy, kaski i kilka rodzajów szybek do gogli itd. To sprawia, że biznes nadal się kręci. Dzieci, które według Jacka są najliczniejszą grupą „ujeżdżaczy tyczek”, i rodzice muszą ten sprzęt wymieniać bardzo często.
Elementem napędzającym fenomen tyczek jest też zmiana mentalna tuningowana przez social media. Dzisiaj już nie wystarczy „zwykle” pojeździć na nartach – musi być ekstra, musi być ekscytująco. Już nie wystarczy zamieścić zdjęcie z wyjazdu na nartach, teraz trzeba się pochwalić zdjęciem innym niż wszyscy. Rosnące oczekiwania i chęć chwalenia się powoduje, że nawet słabi technicznie narciarze ruszają na podbój tyczek. Dobra fota pomiędzy bramkami sprawi, że nasz zwykły wyjazd narciarski stanie się czymś ekstra i spowoduje więcej lajków na Instagramie. Zmieniły się proporcje pomiędzy après-ski a jazdą. Każdy chce wycisnąć jak najwięcej i pochwalić się swoimi osiągnięciami. Aspiracje są coraz większe, bo nie ma lepszej foty z zimy na social mediach jak medal podczas zawodów.
Antek Zalewski (Stalkant FM, Klinika Sportowa NTN) powiedział mi kiedyś, że liczna grupa uczestników szkoleń to właśnie osoby, które chcą wystartować w różnych zawodach. Firmy i wszelakie branże organizują masę eventów zimowych, których elementem są właśnie zawody. Ścigają się lekarze, prawnicy, dziennikarze na organizowanych imprezach. Duża część ambitniejszych narciarzy chce wypaść lepiej niż inni koledzy, dlatego często dołączają do takich szkoleń. Można być dobrym prawnikiem, ale można być też zapamiętanym, że stało się na pudle giganta podczas konferencji, co podnosi status.
Kasia „Ostra” Ostrowska (WKN, Klinika Sportowa NTN) – która zimą nie ściąga butów narciarskich i jest instruktorką na wielu zimowych szkoleniach, widziała wiele podczas szkoleń na tyczkach. Zapytana, czy wymagane są jakieś minimalne umiejętności podczas takich kursów, jasno powiedziała:
Aby jeździć na tyczkach, musisz mieć umiejętność jazdy na krawędziach – to warunek brzegowy, a reszta jest do korekty.
Podczas szkoleń to właśnie dobry instruktor wprowadzi zmiany i poprawi resztę elementów. To ma być przyjemność i dreszczyk emocji. Podczas szkoleń nie tylko zwraca uwagę na technikę, ale daje też wiele dodatkowych wskazówek. Często wybija z głowy zbyt ambitne pomysły na zakup sprzętu, który nie poprawi techniki, a tylko je pogorszy. Podczas szkoleń dobry instruktor wprowadzi dodatkowe jazdy techniczne poprawiające stanie na nartach, postawę czy poda kilka wskazówek dotyczących jazdy dowolnej. Bezpieczeństwo ponad wszystko, więc kiedy zauważa, że umiejętności są zbyt niskie, uczestnicy często dostają dodatkowe zadania.
Tu nie ma się czego wstydzić, to ma być przyjemność i trzeba wiedzieć, że na tyczkach już nie ma czasu na wiele korekt.
Fenomen tyczek jest jak bigos – typowo polski przysmak. Mamy zbyt mało stoków i jazda szybko może się znudzić. Chcemy wykorzystać czas, mieć trochę emocji, będąc na nartach na naszych rodzimych górkach i wydając ciężko zapracowane pieniądze. Ileż można jeździć na 300-metrowym stoku, uprawiając ryzykowny slalom pomiędzy nietoperzami (narciarzami bez kasków i w rozpiętych kurtkach)?
Chcemy mieć przyjemność, radość i emocje, a tych dostarczają nam tyczki. Nawet kiedy pojedziemy w Alpy i zobaczymy linie giganta, to na 100% znajdziemy tam naszych rodaków. Już tak przywykliśmy do tej formy spędzania czasu, że nawet w ośrodkach, które mają 150 km tras, spędzimy kilka dni na jednym stoku, odczuwając takie emocje jak zawodnicy startujący w Pucharze Świata. To jest nasz bigos narciarski, któremu nie możemy się oprzeć, ale jest nasz i jego smak dobrze znamy. Ten sposób narciarstwa jest dla wszystkich i bez względu na intencje buduje naszą pewność narciarską. Tyczki pomagają wszystkim narciarzom chcącym podnosić swoje umiejętności, tym, którzy chcą poczuć dreszczyk rywalizacji, zrozumieć, czym jest narciarstwo sportowe.
Jeśli ktoś wieścił, że narciarstwo chyli się ku upadkowi, niech zobaczy, co się dzieje nawet na małych górkach. Ilu pasjonatów znalazło nowy sposób uprawiania tego sportu. Mając słabą infrastrukturę narciarską, szukamy ekscytacji nawet na najmniejszych stokach, choć trochę wznoszących się ponad poziom morza.