Jak co roku z końcem listopada radość, adrenalina i podniecenie w narciarskim świecie powinna sięgać szczytów (powinna…). Najpierw tych kanadyjskich, potem tych z wielkiego świata, czyli amerykańskich. Na półkuli północnej życie nabiera zawrotnych prędkości wraz ze startem „speed season”, pisząc prościej i w ojczystym języku – sezonu konkurencji szybkościowych. Co jak co, ale to właśnie zawrotne prędkości, mamucie skoki, przeciążenia sięgające punktu „G”, widowisko, niebezpieczeństwo, to jest to co misie lubią najbardziej.
Trochę jak w starożytnym Rzymie, gdzie pospólstwo (misie) wznosiło okrzyki „chleba i igrzysk”, a gladiatorzy przelewali krew, by dostarczyć pożądanej rozrywki. Można by pokusić się o stawianie tez, że zjazdowiec to taki współczesny gladiator. Charakter, nieustępliwość, wola walki, atletyczny wygląd, a przede wszystkim piekielnie mocna psycha! Bez niej nie istniejesz, pękasz na robocie albo nie, wóz albo przewóz. Zasady są proste. Oczywiście na przykładzie zjazdów, nasz gladiator w pewnych kwestiach się rożni od czasów które hen za nami, a cała otoczka nabiera zupełnie innego wymiaru.
Po pierwsze szybkościowiec, nie jest niewolnikiem i to co robi jest tylko i wyłącznie jego świadomą decyzją. Po drugie, w pierwszej kolejności nie walczy z człowiekiem, a z przebiegłą górą, która czyha na jego najmniejszy błąd. Dopiero po sprostaniu temu zadaniu, może odnieść się do swojego ludzkiego przeciwnika, choć nie w bezpośredniej walce. Następna, bardziej techniczna kwestia, to lateksik na ciele, kawałek plastiku na plecach i głowie, który ma chronić od nieszczęśliwych przygód na trasie. Do gladiatorskiej zbroi raczej daleko, bliżej do balu przebierańców i kostiumu superbohatera typu Superman. Peleryna na plecach i lecimy z tym koksem… Po ostatnie primo i chyba najistotniejsze, zjazdowiec po prostu kocha to co robi. Kieruje nim pasja, marzenia z dzieciństwa, chęć reprezentowania swojego kraju i naście innych powódek, dla których robi to, co robi, nawet gdy wiąże się to z dużym niebezpieczeństwem. Nie oszukujmy się – zjazdy to nie warcaby. Ryzykujesz coś więcej niż zwykłą porażkę. Ryzykujesz swoje zdrowie, spokój bliskich, a co najgorsze, to co jest dla człowieka najważniejsze – swoje życie.
Ten sezon dla „szybkościowców” i całego alpejskiego światka, zaczął się w sposób najgorszy z możliwych. Zginął świetny sportowiec, zjazdowiec, gladiator, a przede wszystkim człowiek. O Davidzie Poissonie –
brązowym medaliście mistrzostw świata z 2013 roku – w ostatnich dniach napisano już wszystko. Wylano litry łez, wypowiedziano wiele pięknych i wzruszających słów… Nie zmienia to jednak faktu, że powrót do normalności po tak druzgocącej tragedii jest czymś cholernie trudnym. Nawiązując do pierwszych słów tego wpisu, zadaję pytanie:
Jak tu się w pełni cieszyć, celebrować i ekscytować, tym że dziś rusza pierwszy zjazd tego sezonu w kanadyjskim Lake Louise?
Przecież w tym święcie David miał uczestniczyć… Cała zjazdowa rodzina miała stawić się w komplecie przy bramce startowej i ruszyć do pierwszej pasjonującej walki z górą w tym sezonie. Jednego członka familii zabraknie, a każda strata w rodzinie pozostawia pustkę, której nie da się niczym i nikim wypełnić. Może zabrzmi to górnolotnie, ale ja czuję się członkiem tej rodziny mimo, że zjazdu nigdy nie jechałem. Pasjonuję się, żyje tym sportem, śledzę, oglądam, a jazdę Francuza miałem okazję kilkakrotnie komentować. To sprawia, że myślałem o tym wypadku wiele razy. Temat cały czas wraca i zasypuje pytaniami, na które odpowiedzi próżno szukać. Zastanawiam się jak ten cały syf wpłynął na innych zjazdowców, a szczególnie na kumpli z francuskiej kadry. Czy ta piekielnie mocna psychika zjazdowców została naruszona? Czy to będzie miało negatywny wpływ na to, co się będzie działo gdzieś z tyłu głowy? Na domiar złego to właśnie Trójkolorowi, są szczególnie dotknięci tak przykrymi sytuacjami. 16 lat temu stracili Régine Cavagnoud. To stosunkowo długi okres czasu, bo w narciarstwie wypadki śmiertelne zdarzają się rzadko. Tym bardziej dla środowiska jest to większy szok i niedowierzanie. A dla Francuzów? No właśnie…
Dziś reprezentacja mówi jednym głosem – „jedziemy dla Davida”, a Adrien Théaux wygrywa oficjalny trening, co napawa pewnym optymizmem.
Zapowiadający się „szybkościowy weekend”, do najradośniejszych nie będzie należał, ale już tego nie zmienimy z przyczyn oczywistych. Gladiatorzy już się ścigają, a któryś z nich będzie musiał unieść ręce w geście triumfu, pewnie oddając po części cześć swojemu byłemu rywalowi. Ja obejrzę te igrzyska z dużym szacunkiem, odrobiną nostalgii, pewnym dystansem i bez apetytu na krew. Pomyślę nie raz o nieobecnym Gladiatorze… Może on będzie pilnował, gdzieś ze szczytów całego świata, żeby te zjazdowe igrzyska już nigdy nie były igrzyskami śmierci.
Ku pamięci Davida Poissona.