Jeżdżąc po polskich zawodach mogłoby się wydawać, że nie mamy co narzekać na napływ nowych zawodników w przyszłości. Frekwencja uczestników rośnie, a niektóre klub przyjeżdżają wręcz autobusami pełnymi dzieci, które później z większym bądź mniejszym powodzeniem radzą sobie w zawodach. I z jednej strony powinniśmy się cieszyć, że tak dużo dzieci uprawia sport i chce jeździć na nartach, bo to przecież aktywność fizyczna i to na świeżym powietrzu. Z drugiej strony pojawia się pytanie, czy chodzi nam tylko o rozwój narciarstwa powszechnego, czy wyczynowego i czy chcemy iść na ilość, czy na jakość. Niestety coraz więcej klubów narciarskich w Polsce koncentruje się bardziej na komercyjnych aspektach treningu, tworząc bardzo duże grupy, organizując liczne wyjazdy zagraniczne i stawiając nacisk na zdobywanie punktów w zawodach. Nie mówię, że tak jest we wszystkich przypadkach, bo są profesjonalne kluby trenujące w kameralnych grupach ze zindywidualizowaną ścieżką rozwoju. Zauważyłem jednak, że problem masowości nasila się z roku na rok i pytanie, czy taki klub ma charakter sportowy czy może bardziej rekreacyjny. Oczywiście, gdyby nie było popytu, to by nie było aż takiej podaży na rynku, dlatego kluby dostosowują się do potrzeb klientów i nie ma się co dziwić, bo każdy chce zarobić. W konsekwencji jednak rozwój sportowy młodych narciarzy staje się drugorzędny, a kluby zamiast wspierać ich długoterminowy rozwój, działają jak maszyny, które produkują zabawki z krótkim terminem użyteczności. Nie poświęcają przed sezonem zbyt wiele czasu na podstawy jazdy, technikę czy niekonwencjonalne ustawienia ze „szczotek” lub kolanówek. Skupiają się na przejeżdżeniu jak największej ilości dni na dużych tyczkach, na prostych ustawieniach i ciągłym startowaniu w zawodach w sezonie zasadniczym bez chwili wytchnienia i namysłu. A przecież startując niemal we wszystkich możliwych zawodach, nie mają już kiedy porządnie trenować. Taki cykl może prowadzić do wczesnego wypalenia zawodników, którzy tracą motywację, skupiając się jedynie na rywalizacji, zamiast na doskonaleniu swoich umiejętności. Źródło problemów leży często w zbyt dużych ambicjach rodziców, którzy chcą, żeby ich dziecko było zawodnikiem i stawiają na szybki rozwój, który krótkoterminowo jest możliwy, bo dużo jeżdżąc w młodym wieku, można zyskać wystarczającą przewagę nad stawką. Jeśli jednak nie ma szybkich wyników, to po prostu zmieniają klub. Niestety w dłuższym rozrachunku takie rozwiązania nie przynoszą efektów i są „zabójcze”. Okazuje się, że starszym zawodnikom brakuje podstaw technicznych, których nie da się od tak nadrobić. Mamy do czynienia w pewnym sensie z przesyceniem rynku w postaci nadmiaru chętnych dzieci oraz z niedoborem zasobów ludzkich w postaci wykwalifikowanej kadry trenerskiej, która ma kompetencje do szkolenia przyszłych zawodników. Na zawodach wojewódzkich czy ogólnopolskich obserwujemy masę alpejczyków, ale kiedy dochodzi do zawodów rangi FIS, to nie ma już kto jeździć, bo kluby muszą zająć się prowadzeniem nowych dzieci, więc juniorzy pozostają sami i odkładają narty w kąt, a i rodzice przestają już chcieć nadal finansować tę „drogą zabawę”, jaką jest narciarstwo alpejskie. I tak to się kręci. Nie pomagają w tym jednak nagrody dla zawodników i klubów z Systemu Sportu Młodzieżowego czy wszelkiego rodzaju stypendia, które premiują wyniki osiągane za rywalizację na szczeblu wojewódzkim i ogólnopolskim w kategoriach dziecięcych. To jednak jest temat na dłuższą dyskusję, bo ten problem nie dotyczy tylko narciarstwa, ale także innych dyscyplin sportowych. Klubom narciarskim nie jest po prostu na rękę, aby skupiać się na trudniejszej rywalizacji juniorskiej i seniorskiej, gdyż mówiąc wprost, z rywalizacji dzieci i młodzieży mają więcej pieniędzy, które mogą łatwiej i szybciej zarobić. A taki cykl można wciąż powtarzać zamiast pracować z seniorami, gdzie jest dużo więcej roboty, wyrzeczeń, a równocześnie mniej pieniędzy. Dlatego uważam, że kluby nienastawione na komercje, za którymi stoi pasja i ponadprzeciętna idea, należy dodatkowo wspierać, bo są one potrzebne, aby móc szkolić przyszłych mistrzów i rozwijać polskie narciarstwo alpejskie. W naszym kraju brakuje alternatyw pod względem klubów narciarskich utrzymywanych w głównej mierze z innych środków niż przez rodziców. Tak jest chociażby w skokach czy biegach narciarskich, gdzie oczywiście rodzice płacą składki, ale większość pieniędzy pochodzi z samorządów czy ministerstwa. Natomiast polskie narciarstwo alpejskie stało się dobrym biznesem, ale bez odpowiedzialności społecznej. Tutaj rola PZN-u, aby stworzyć i kierować systemem, w którym jest miejsce dla lokalnych klubów nienastawionych na komercję, wspieranych przez Okręgowe Związki Narciarskie i samorządy. Być może to jest ścieżka do bardziej zrównoważonego rozwoju narciarstwa alpejskiego w Polsce.
Stanowisko Filipa Rzepeckiego, dyrektora sportowego PZN:
Wydaje mi się, że patrząc na moim przykładzie, w wieku 6-8 lat nie są potrzebne wyjazdy na lodowce. O ile dobrze pamiętam, w sezonie, kiedy wygrałem Ligę Zakopiańską, nie byłem na żadnym lodowcu, a moi konkurenci byli. To jest ogólne podejście do sportu dzieci, bo za tymi nartami, gumami czy mydełkami idą też wyjazdy zagraniczne, to są naczynie powiązane. Nie mówię, że profesjonalizm jest zły, ale nie próbujmy przekładać trybu działania zawodników FIS na dzieci. Tam jest wiele zbędnych rzeczy, które można by zamienić, aby zainteresować młodzież tym sportem, np. nasz trener z racji „Małyszomanii” po treningu organizował konkurs skoków. Trzeba też dodać, że każdy chce zarabiać jak najwięcej i to z punktu widzenia purysty sportowego te interesy są rozbieżne. Zastanówmy się, kiedy trener zarobi więcej pieniędzy. No wtedy, kiedy przejeździ z nim jak najwięcej dni na śniegu. Natomiast kiedy zawodnik pójdzie do kadry, to trener traci go w cudzysłowie i przestaje mieć jedno ze źródeł dochodu. I tutaj jest pewna zmiana, którą chcę wprowadzić, a mianowicie, aby kluby nie dostawały pieniędzy za zdobyte punkty np. w MPP, tylko za ilość kadrowiczów z danego klubu. To może minimalnie zmienić postrzeganie, bo jeśli wychowam np. trzech kadrowiczów i oni utrzymają się w kadrze przez 10 lat, to zarobię więcej pieniędzy, niż miałbym dużo zawodników, ale mniej wybitnych. Oczywiście to wymagałoby wprowadzenia odpowiednich przeliczników według rodzaju kadry, czy zdobytych osiągnięć, ale taki pomysł wpadł mi do głowy, co można zrobić, aby próbować wychować lepszych zawodników.
***
Niniejszy tekst jest drugim z cyklu „10 grzechów polskiego narciarstwa”, który publikujemy w odcinkach. Co tydzień w poniedziałek Tytus przedstawia jeden z problemów, a do każdego odnosi się dyrektor sportowy ds. narciarstwa alpejskiego, czyli Filip Rzepecki. Wypatrujcie diabelskich grafik, symbolizujących grzeszne meandry polskiego narciarstwa.
Zobacz wszystkie artykuły Tytusa Olszewskiego z cyklu „10 grzechów polskiego narciarstwa”.