Heliskiing w Zermatt – to od szeregu lat jedna z naszych regularnych imprez. Towarzyszy nam marcowe lub kwietniowe słońce, z reguły świetne warunki i emocje związane z lataniem pomiędzy wielkimi górami. W ostatnim sezonie byliśmy tam dwukrotnie. Poniżej przedstawiamy relację z jednej z edycji.
Żadna stacja narciarska w Alpach nie leży tak blisko tak wysokich szczytów. Między Monte Rosą a Matterhornem, w naprawdę wysokogórskim terenie, pełnym skał i lodowców, rozbudowano infrastrukturę i sieć tras, tworząc przy okazji raj dla miłośników jazdy off piste. Można tu znaleźć wszystko – od małych wariantów, będących tylko nieznacznymi odstępstwami od przebiegu tras, po zjazdy potężnymi lodowcami, zmuszające do oddalenia się od ludzi i cywilizacji nawet na kilka godzin. Jakby tego było mało, Zermatt jest jednym ze stosunkowo niewielu miejsc w Alpach, gdzie dopuszczalne jest używanie śmigłowców dla wywożenia narciarzy w góry. Zgodnie z alpejskim standardem, śmigłowce z heliportu w Zermatt nie mogą lądować z narciarzami w zupełnie dowolnych miejscach. Wchodzą w grę tylko ustalone lądowiska, z reguły dające kilka bardzo atrakcyjnych możliwości zjazdu.
Zgodnie z zasadami obowiązującymi w całej branży Heliskiing, w ekipie lecącej śmigłowcem musi znajdować się certyfikowany przewodnik, który odpowiada za grupę od momentu opuszczenia pokładu. Lokalny operator, Zermatt Air, trzyma się tej reguły – i to ze szwajcarską dokładnością. Przed wylotem sprawdzany jest nie tylko fakt posiadania międzynarodowych uprawnień przewodnickich UIAGM, ale nawet ich ważność na dany rok.
W wyjeździe wzięło udział pięć osób: czterech uczestników oraz niżej podpisany (jako przewodnik). Z czwórki uczestników dwóch miało spore doświadczenie w jeździe poza trasą, trzeci mniejsze, a dla czwartego był to chrzest w tego typu działaniach. Pogoda była doskonała. Pomimo kiepskich chwilami prognoz, przez cały czas towarzyszyło nam niebieskie niebo i mocne słońce. Polecieliśmy samolotem do Zurychu i stamtąd dojechaliśmy pociągiem do Zermatt.
Pierwszego dnia jeździliśmy poza trasami, ale stosunkowo niedaleko od wyciągów, badając warunki i rozgrzewając się. Obawy Rafała, który nigdy wcześniej nie jeździł poza trasami i z niepokojem oczekiwał, jak teren zweryfikuje jego umiejętności, rozwiały się szybko. Czasem oczywiście stawał na głowie, ale to zdarzało się również innym, a upadki i tak były zupełnie bezbolesne, bo miękki śnieg humanitarnie pochłaniał energię.
Warunki były fantastyczne. Stosunkowo małe zagrożenie lawinowe pozwalało na wybór śmiałych linii i, mimo późnego sezonu, w wielu miejscach śnieg był wciąż lekkim puchem. Wyjazdowi patronował nasz partner z branży motoryzacyjnej, czyli Subaru. Nasz zespół, w firmowych polarach, wyglądał na lodowcu trochę tak, jak ekipa serwisowa Pettera Solberga.
Najwięcej atrakcji oczywiście wiązało się z lataniem i zjazdami naprawdę z wysoka i z daleka. Pierwszym naszym lądowiskiem było śnieżne plateau w masywie Monte Rosa, położone na wysokości 4100m n.p.m. Po odlocie śmigłowca mieliśmy przed sobą wiele kilometrów jazdy w atrakcyjnym terenie. Wielokrotnie jeździłem stąd różnymi wariantami, ale wówczas wypatrzyłem ze śmigłowca dodatkową możliwość. Wielka stroma rynna, spadająca pomiędzy poszarpanymi bryłami lodu, z powietrza prezentowała się bardzo efektownie, ale wystarczająco bezpiecznie, żeby się na nią porwać. Po przejechaniu kilku łagodniejszych stoków zrobiliśmy poziomy trawers i przyjechaliśmy nad rynnę. Teren pod nami robił się coraz bardziej stromy, tak, że powierzchnia śniegu zniknęła nam z oczu, a tłem dla krawędzi była powierzchnia lodowca leżąca ponad dwieście metrów niżej. Takie miejsca wyglądają dość niepokojąco – gdyby za krawędzią była stumetrowa ściana skalna, widok byłby identyczny. Moja załoga nie miała zamiaru prezentować się jako kamikadze. Marcin, jesteś pewny, że chcemy tu jechać? – pytali. Byłem pewny.
Wjechałem przodem do miejsca, z którego było widać dno rynny aż do samego dołu. Zawołałem Roberta, żeby dojechał do mnie. Chłopaki, jest OK! – radośnie informował pozostałych. Chciałem robić zdjęcia z góry, więc umówiłem się z Robertem, gdzie ma dojechać i stopniowo wypuszczałem pozostałych. Chyba dla każdego z nich był to najbardziej „powietrzny” zjazd w życiu – wielki dzwon pod nami naprawdę budził szacunek, choć zjazd był zupełnie bezpieczny i wywrotka nie miałaby tu żadnych złych konsekwencji. Wszyscy jechali skupieni i po każdym było widać, jak rozluźnia się w miarę tracenia wysokości.
Jak to zwykle bywa, rynna z dołu wyglądała znacznie mniej efektownie, ale nie było to w stanie zmącić satysfakcji z przejechania takiej fantastycznej formacji.
Kolejne, długie stoki prowadziły nas w dół, w stronę schroniska Monte Rosa, dając chłopakom możliwość pracy nad techniką jazdy w głębokim śniegu. Z uporem demonstrowałem im, podstawowy w takich warunkach, krótki skręt – nie bacząc na to, że moje długie, szerokie i twarde narty zbudowano po to, aby pędziły dziko, a nie zmieniały kierunek co kilka metrów. Za mój zapał dydaktyczny przyszło mi zapłacić bólem w przedziwnych miejscach – do wymuszania na nartach nienaturalnej dla nich pracy używa się najwyraźniej innych mięśni niż po prostu do jazdy.
Po przerwie i odpoczynku w pobliżu schroniska jechaliśmy dalej między szczelinami i serakami. Do Zermatt dotarliśmy koło godziny trzeciej i starczyło nam sił tylko na jeden dodatkowy zjazd.
Kolejny dzień – to kolejny lot, tym razem na Alphubeljoch. To mój ulubiony cel. Jeśli warunki na to pozwalają, to od lądowiska znajdującego się na wysokości 3839m zjeżdża się aż do Tasch, czyli na 1450m – cały czas w fantastycznym, urozmaiconym terenie. Wielogodzinny zjazd prowadzi przez otwarte lodowce i przesmyki miedzy nimi, wielkie żleby i strome ścianki wśród zapierających dech w piersi widoków, aż do wspaniałego, stromego lasu. Jeśli tylko warunki dopisują, może to być najlepszy dzień na nartach, jaki się przeżyło.
Ostatniego dnia znowu mieliśmy śliczną pogodę, mimo złej prognozy. Nie lataliśmy już, ale po wyjechaniu do najwyższej stacji wyciągów w rejonie, zjechaliśmy lodowcem Unteres Theodul w niewiarygodnej lodowcowej scenerii otwartych szczelin, potrzaskanych seraków i lodowcowych strumieni w dolnej części zjazdu. Mogłem wyraźnie zobaczyć, jak duży postęp zrobili moi podopieczni w ciągu tych kilku dni. Co ważniejsze, oni dostrzegli to również. Oswojenie się ze stromizną i trening techniki spowodowały, że spokojnie jeździli po stokach, które cztery dni wcześniej były przyczyną zaciskania zębów i wewnętrznej walki toczonej ze sobą, która nierzadko kończyła się odmową współpracy. Widać jednak, że jak człowiek sobie „polata”, to od razu mu lepiej.
Zainteresowanych wyjazdami organizowanymi przez Freerajdy oraz relacjami i zdjęciami zapraszam na stronę: www.freerajdy.pl.