Buty narciarskie… Przeklinane lub błogosławione, ciężkie, niezdarne, ale konieczne. Niewielu narciarzy zdaje sobie sprawę, że prawdziwe, dedykowane specjalnie do nart alpejskich obuwie sportowe to wynalazek stosunkowo młody. Niewielu też niestety wie, jak dobrać odpowiednie buty, tak aby były wygodne, precyzyjne oraz dopasowane do umiejętności i używanych nart. Niestety w naszym środowisku aż roi się od plotek, półprawd lub zwykłych bujd dotyczących doboru butów. Wiele z nich ma podłoże historyczne i przekazywanych jest z narciarskiego pokolenia na pokolenie. Stąd inspiracja do napisania tego artykułu. Zaczynajmy…
Narciarstwo pochodzi ze Skandynawii – to fakt. Tam też po raz pierwszy zaczęto używać nart dla przyjemności, a nie tylko jako środka transportu pośród zaśnieżonego krajobrazu. Ponieważ ówczesne wiązania były po prostu umieszczonymi poprzecznie do nart rzemykami lub nawet sznurkami, można było używać jakichkolwiek butów. Oczywiście zaletą była ich pewna wodoodporność, którą osiągało się poprzez wielokrotne nasączanie tłuszczem. Na tych samych nartach biegano, skakano i zjeżdżano z niewielkich pagórków. Siłą rzeczy piętka była luźna i podeszwy ówczesnych butów łatwo się zginały. Zupełnie jak dzisiaj w butach do biegania stylem klasycznym.
Kiedy Mathias Zdarsky zaimportował dla siebie norweskie narty, to pierwszą rzeczą, którą zrobił, było ich znaczące skrócenie (z około 2,40 m do 1,90 m). W drugiej kolejności zajął się wiązaniami. W dużej części metalowe, wiązanie Zdarskiego bardzo mocno przytwierdzało but do stalowej płyty, ale piętka nadal pozostawała ruchoma w płaszczyźnie pionowej (takie były założenia techniki alpejskiej wymyślonej przez genialnego Czecha). Buty tego okresu musiały być już mocniej okute i nierzadko wytwarzano je z kilku warstw ręcznie szytej skóry, ale ciągle było to uniwersalne obuwie górskie. Buty stosowane do nart musiały też być całkiem obszerne, żeby pomieścić po kilka par wełnianych skarpet w celu zapewnienia jako takiego komfortu termicznego. To zapewne z tego powodu wciąż jeszcze słyszy się głosy, że buty narciarskie kupujemy zawsze o dwa numery większe niż normalne do chodzenia. Jak wielką jest to bzdurą, dowiecie się już niebawem.
Przełomowym rokiem w historii narciarstwa był 1928 i to z dwóch powodów. Po pierwsze: przewodnik górski z Salzburga Rudolf Lettner przykręcił do swoich desek stalowe krawędzie. Podobno Lettner uczynił to po przeżyciu niebezpiecznego wypadku, kiedy jego narty nie dały mu wystarczającego oparcia podczas jednej z wędrówek. Szybko znalazł naśladowców, gdyż stalowe krawędzie umożliwiały jazdę po twardych, stromych, przewianych alpejskich ścianach. Dawały też ogromną przewagę nad konkurentami w zawodach, gdyż pozwalały na lepszą kontrolę toru jazdy w każdych warunkach.
Po drugie: w tym samym 1928 roku szwajcarski inżynier i jednocześnie zawodnik Guido Reuge wymyślił wiązania narciarskie, które za pomocą metalowego kabla trwale łączyły pięty, a nie tylko przednie części butów z nartami. Nadał im nazwę Kandahar, ze względu na cykl zawodów rozgrywanych w owych czasach w Alpach na trasach o tym właśnie imieniu. Ale zaraz, Kandahar to przecież miasto w Afganistanie… Dokładnie tak! Najtrudniejsze trasy wielu alpejskich kurortów były nazywane tym imieniem na cześć marszu brytyjskiej armii generała lorda Robertsa w celu przełamania oblężenia Kandaharu właśnie i uratowania uwięzionej tam brytyjskiej załogi. Działo się to podczas II wojny afgańskiej, a siły Robertsa maszerowały do 20 mil dziennie, co było wówczas podwójną normą dla żołnierzy w terenie górzystym. I tak przez trzy tygodnie, bez zaopatrzenia kołowego. Wszystko nieśli na plecach swoich bądź mułów. Był to ogromny wysiłek i powód do dumy wielu brytyjskich żołnierzy. Ponieważ pionierami narciarstwa w Alpach byli najczęściej weterani afgańskich wojen, stąd to nazewnictwo.
Wracajmy do historii butów. Nowa era podboju alpejskich stoków ruszyła pełną parą. Te dwa wynalazki spowodowały, że alpejskie buty narciarskie stały się sprzętem specjalistycznym i można je było od tego momentu używać jedynie do jazdy na deskach. Nie nadawały się już do wędrówek, biegów, skoków czy wspinaczki. Kablowe wiązania typu Kandahar wymagały solidnych podeszew w butach, a stalowe krawędzie dobrego przekazywania energii poprzez sztywność górnej części butów. W rejonie Alp i w USA powstało wiele małych manufaktur wytwarzających specjalistyczne obuwie narciarskie wykonane z wielu warstw szytej ręcznie skóry bydlęcej. Wnętrza szyto z miękkiej skóry cielęcej, co poprawiało komfort użytkowania, ale nie rozwiązywało problemu izolacji termicznej. Nadal do lepiej już dopasowanych butów wpychano po kilka par wełnianych skarpet.
Druga wojna światowa na pewien czas zatrzymała postęp w wielu sportach, ale jednocześnie przyspieszyła rozwój technologiczny między innymi w dziedzinie tworzyw sztucznych i żywic syntetycznych (klejów dwukomponentowych). Po wojnie buty narciarskie nadal wykonywano z wielu warstw skóry, ale starano się je usztywnić za pomocą żywic syntetycznych lub warstwy plastiku. Te zabiegi zwiększyły także wodoodporność alpejskiego obuwia. Jednocześnie opatentowanie podwójnie sznurowanych butów z botkami wewnętrznymi w dużej mierze rozwiązało problem izolacji i umożliwiło zawodnikom tego okresu na używanie „narciarek” w rozmiarze stopy, co znacząco poprawiło efektywność krawędziowania i kontrolę. Ówczesne wiodące firmy, jak: Nordica, Henke, Molitor, Le Trappeur, Heierling, zatrudniały setki szewców, aby sprostać wymaganiom rynku. Nie bez powodu. Ręcznie szyte, skórzane „narciarki” miały pewien feler, na który nie było rady: prosto z fabryki były nie do użytku ze względu na zbyt dużą sztywność i brak komfortu. Trzeba je było „rozbić” poprzez kilka dni katorgi na stoku. Dopiero wtedy stawały się wygodne i zdatne do precyzyjnej jazdy. Nie na długo jednak. Zawodnicy lub narciarze eksperci potrafili „zmęczyć” skórzane buty w kilka tygodni. Najlepszym wystarczały na zaledwie kilka startów, instruktorom najwyżej na sezon. Biorąc pod uwagę, że tanie nie były, przypadłość ta stała się uciążliwa.
W mniej więcej tym samym okresie bardzo poprawiono skuteczność wiązań. Zawodnicy życzyli sobie wielkiej sztywności podeszew i pewnego połączenia z nartami, bez luzów. Wiele firm zaczęło wykonywać podeszwy z drewna lub z plastiku. Już w 1948 roku Amerykanin Bob Lange rozpoczął pierwsze próby wykonania butów narciarskich z żywicy poliestrowej i szklanej maty. Trzeba pamiętać, że w tych czasach znano tylko sznurówki, a klamry nie zostały jeszcze wynalezione. W zawodniczych butach narciarskich trzeba było najpierw zasznurować but wewnętrzny, następnie zewnętrzny, a na końcu krótki odcinek z tyłu cholewki. Razem około 100 dziurek i haczyków na parę butów i to kilka razy dziennie (sznurówki się rozciągały). Ta operacja przekraczała ludzkie siły, jeśli skorupa wykonana była ze zbyt sztywnego materiału.
Wszystko zmieniło się w 1954 roku, kiedy Szwajcar Hans Martin wymyślił metalowe klamry zastępujące sznurowadła. Wymyślił także sposób ich mocowania do skórzanych butów, a gotowy patent sprzedał firmie Henke. Myślicie, że narciarze z radością rzucili się na rewolucyjną nowość rynkową? Nic bardziej mylnego. Wielu zawodników związanych kontraktami z firmami nieposiadającymi dostępu do nowego wynalazku podważało zasadność użycia klamer. Butom z zapięciami klamrowymi zarzucano nierównomierne, punktowe trzymanie stopy oraz zablokowanie naturalnego dla sznurowanego obuwia ruchu w stawie skokowym. Te wiadomości szybko przedostawały się do opinii publicznej i rynek odrzucił nowe rozwiązanie. Paradoksalnie ten epokowy wynalazek był początkiem końca dla szwajcarskiego producenta Henke. Przedstawiciele handlowi firmy często byli wyśmiewani w sklepach, w których próbowali zaprezentować swoje produkty. Bob Lange także z początku nie ufał klamrom i aż do 1962 roku produkował buty hybrydowe, których dolna część wykonana była z poliuretanowego odlewu, a górna sznurowana, ze skóry. Dopiero w 1965 roku przedstawił kolekcję całkowicie plastikowych butów wyposażonych w zapięcia klamrowe. „Narciarki” Lange stały się hitem mistrzostw świata rozgrywanych w Portillo w 1966 roku w Chile. Stało się jasne, że sztywne plastikowe buty znacznie lepiej przenoszą siłę na krawędzie desek od skórzanych. Trzy złote medale Jeana-Claude’a Killy’ego na igrzyskach w 1968 roku w Grenoble były ostatnimi wielkimi zwycięstwami odniesionymi przy użyciu skórzanych, niskich butów narciarskich. Dla porządku notujemy, że były one wykonane przez firmę Le Trappeur. Z pozostałych 15 medali aż osiem stało się łupem zawodników używających produktów Boba Lange’a. Ponownie nie wszyscy chcieli zgodzić się na zmianę technologiczną. Wielu zawodników uparcie wierzyło, że buty skórzane dają im „lepsze czucie” i odmawiało jazdy w plastikowych. Tę sytuację znakomicie opisał Andrzej Bachleda w swojej książce „Taki szary śnieg” – polecam. Oczywiście zdanie zawodników przenikało do opinii publicznej i wśród narciarzy amatorów trwała zażarta dyskusja – kłótnia właściwie – jak zwykle „o przewagach”. Wiem, bo pamiętam… Powstawały nowe firmy: San Marco, Munari, Raichle, Humanic (poźniej Dynafit), Koflach, Dachstein… Stare i zadomowione na rynku musiały przestawić się na produkcję butów plastikowych lub szły na dno. Ponury los nie oszczędził na przykład szwajcarskiej marki Henke, która co prawda poszła z duchem czasu, tworząc rewolucyjny plastikowy model Strato, ale ze względu na użycie niewłaściwego tworzywa buty te pękały, a liczba reklamacji doprowadziła firmę do ruiny.
Niektórzy szukali innych materiałów. Rosemont proponował „narciarki” z włókna szklanego nasączonego żywicą, a firma Dale wykonała buty z aluminium. Do Rosemontów stopę wkładało się z boku, a Dale miały z przodu klapę na zawiasie i zyskały przydomek „wanna”. Na początku lat siedemdziesiątych francuska szkoła jazdy święciła triumfy. Technika Avalement i pozycja czwórkowa wymagały nowych rozwiązań. Inżynierowie musieli podwyższyć buty z tyłu, dodając do nich sztywne spoilery, na których można się było oprzeć. Ostatnimi skórzanymi, ale pokrytymi warstwą poliuretanu, butami zawodniczymi był model Nordica Sapporo, przygotowany dla tradycyjnie nastawionych do życia zawodników na igrzyska w Japonii. Tam jednakże prym wiedli narciarze w „plastikach”, na przykład Gustav Thöni w Langach Comp czy Roland Collombin w Henke Strato. Za wyjątkiem jednego: Hiszpan Paquito Ochoa tyleż szczęśliwie, co niespodziewanie zdobył złoto w slalomie, używając właśnie modelu Sapporo. I to był już definitywny koniec „skóry” w alpejskim sporcie. Zaraz po igrzyskach Nordica wycofała model Sapporo, zastępując go plastikowym Astral Slalom (to te żółte), który w krótkim czasie ewoluował i nazwany został Grand Prix. Były to buty ze sznurowanymi, wyjmowanymi, skórzanymi wkładami wypełnionymi pianką syntetyczną. Model Nordica Grand Prix uznawany jest przez historyków narciarstwa za pierwsze nowoczesne, pełnowartościowe buty narciarskie na świecie.
Plastikowe, wysokie z tyłu buty miały w zasadzie same zalety: doskonale przenosiły siły na krawędzie nart, wspomagały niską pozycję zjazdową, były szybkie i precyzyjne oraz wodoodporne. Wymagały jednak zupełnie nowego podejścia w kwestii dopasowania. Plastikowe buty w odróżnieniu od tych wykonywanych ze skóry nie ulegają „rozchodzeniu”, to znaczy same nigdy nie ułożą się do stóp. Może się tak stać tylko z wypełniającymi je wkładami/botkami lub wkładkami pod stopy. Jak ważny jest sztywny kontakt stóp z podeszwami butów, zauważył już w końcu lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia Sven Coomer, wieloletni projektant butów Nordica, który po powrocie do USA rozpoczął wykonywanie wkładek na zamówienie idealnie odwzorowujących „topografię” stóp. Do dziś dnia dobrze wykonane, sztywne wkładki, które nie „bujają” się na boki, są podstawą w rozwiązywaniu większości problemów związanych z komfortem. I ponownie: nawet najlepsze wkładki w zbyt dużych butach mogą jedynie zaszkodzić, gdyż jeśli stopa przesunie się nawet niewiele do przodu, to przestanie trafiać w odwzorowanie. To chyba logiczne?
Nowoczesne buty narciarskie wykonane są w ogromnej większości z materiału zwanego PU, czyli poliuretanu. Ma on szereg znakomitych właściwości i kilka wad. Do zalet zaliczymy: plastyczność, łatwość produkcji i znakomite tłumienie wibracji. Dla odmiany wady to: sztywnienie na mrozie oraz starzenie się materiału, który z czasem staje się kruchy.
W początkowym okresie produkcji współczesnych butów narciarskich ich sztywność, a tym samym precyzja przenoszenia impulsów na narty, osiągana była poprzez grubość materiału. Takie buty wykonane w systemie overlap, czyli z rozcięciem z przodu, gdzie jedna część skorupy zachodzi na drugą, były bardzo często trudne do założenia. Zawodnikom i narciarzom ekspertom to nie przeszkadzało, ale rynek amatorski zażądał czegoś lepszego. Już pod koniec lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia kilka firm – Freyrie, Montan, Heschung, a sezon później Hanson – zaoferowało buty otwierane od tyłu, a Weinmann i Heierling zaproponowały wejście centralne. Oba rozwiązania były o wiele bardziej wygodne do zakładania i zdejmowania niż klasyczne overlap. Dopiero jednak kiedy Heierling zaprojektował model SX90 dla firmy Salomon, buty tylnowejściowe zrobiły międzynarodową karierę. Klienci amatorzy byli zachwyceni. Łatwość zakładania i zdejmowania, komfort termiczny, wszystko przemawiało za „wejściem od tyłu”. Był tylko jeden problem: buty tylnowejściowe pomiędzy skorupami i stopami musiały pomieścić cały szereg kabli, regulacji, dźwigienek i innego „ustrojstwa” w celu zapewnienia jako takiego trzymania. Skorupy były bardzo oddalone od stóp i marnie przekazywały impulsy do nart. Zawodnicy za wyjątkiem jednego Marca Girardelliego – tym razem słusznie – całkowicie odrzucili nowy wynalazek. Dziś na świecie produkuje się zaledwie kilka modeli butów otwieranych z tyłu, głównie na potrzeby wypożyczalni w ośrodkach, gdzie przyjeżdża duża liczba początkujących (np. w Indiach, Rumunii, Bułgarii, Turcji, Libanie itd.).
Lata osiemdziesiąte przyniosły jeszcze jeden wynalazek, który szybko zniknął ze sklepowych półek. Były to buty, których wysokość sięgała prawie do kolan. Wykonywano je w krótkim okresie pomiędzy 1980 a 1984 rokiem zarówno jako tylnowejściowe, jak i zwyczajne overlap. Były to ulubione buty wszystkich zawodników jazdy w muldach i tak zwanego Hot Dog, czyli wczesnego narciarstwa akrobatycznego. Podobno dawały nieprawdopodobną kontrolę, szybkość reakcji i wygodę. Niektórzy twierdzili nawet, że w pewien sposób zapobiegają kontuzjom kolan. Czemu zniknęły? Teorii jest kilka. Po pierwsze, były ciężkie, wielkie i nieporęczne do przewożenia w bagażu. Po drugie, trudno było na nie naciągnąć ówczesne spodnie z pianki (to nie żart). Po trzecie, konkurencja butów tylnowejściowych okazała się zbyt silna. Podobno do dziś w Paryżu jest serwis, w którym wszyscy entuzjaści modelu Nordica Polaris mogą podzielić się doświadczeniami z użytkowania, zaopatrzyć się w części zamienne lub spróbować pozyskać takie buty. W snow-parkach w okolicach Chamonix jest to najbardziej kultowe obuwie, jakie tylko można sobie wyobrazić.
Od czasu powstania słynnych modeli Nordica Grand Prix czy Lange Comp minęło już sporo czasu, jednak współczesne buty narciarskie niewiele różnią się od wymienionych klasyków. Owszem, klamry stały się większe i wygodniejsze w użyciu, wkłady cieplejsze, wkładki dopasowane do stóp stają się standardem, ale główna koncepcja pozostała bez zmian.
Obecnie jesteśmy i w ciągu kilku następnych lat będziemy świadkami zmiany materiałowej. Konstruktorzy coraz częściej sięgają po tworzywo zwane grilamidem. To rodzaj nylonu i w porównaniu z poliuretanem jest o wiele lżejsze. Nie sztywnieje na mrozie, a więc sztywność odczuwalna w sklepie będzie identyczna jak na stoku. Grilamid daje się też łatwo obrabiać termicznie i mechanicznie. Niestety ma też wady, gdyż jest kruchy, lepiej od poliuretanu przenosi wibracje oraz gorzej tłumi gwałtowne uderzenia. Znajomy projektant butów firmy Dalbello twierdzi nawet, że nowy materiał wymaga nowych rozwiązań i dotychczasowy kształt butów powinien się zmienić. Jednak na razie większość firm stawia na tradycyjną sprawdzoną budowę butów, sposób mocowania klamer i inne istniejące już rozwiązania.