Jeszcze około cztery minuty podjazdu. Powietrze świszczy mi w płucach, tętno 180, pot zalewa oczy. Żeby chociaż jakiś drobny podmuch wiatru… Zamykam oczy i widzę przełęcz – jest tuż-tuż. Timmelsjoch – 2509 m n.p.m. Ostatni podjazd. Jeszcze tylko 200 m – muszę dać radę. Jest, koniec, dojechałem… Na dworze mróz i zawieja… Następnym razem kupię sobie wentylator.
Luty 2010. Moje internetowe zgłoszenie do Ötztaler Radmarathon zostało przyjęte. Z 24 000 chętnych miejsca startu otrzymało niecałe 5000, w tym ja. Co za szczęście. 238 km, 5500 metrów przewyższeń, cztery przełęcze. Z Sölden do Sölden. W jeden dzień.
Muszę trenować. Jak ciężko jest zmusić się do „suchego” treningu rowerowego, wie ten, kto choć raz tego spróbował. Mozolnie mijające minuty przed ścianą piwnicy, oczy wlepione w parametry wskaźników, zalewający twarz pot. Ale słowo się rzekło, a ten maraton to nie turystyka.
Zajawka
W lecie 2009 podczas opisanego w poprzednim wydaniu NTN przejazdu przez Alpy dogoniła mnie refleksja o komforcie bycia turystą. Nie trzeba gigantycznych przygotowań, czas mija spokojnie, zawsze zdążę. Akurat… To „coś” jest w człowieku na zawsze. Jeden artykuł w „Road Bike”, rzut oka na zdjęcia. Ötztaler – najtrudniejszy maraton rowerowy w Europie. Wielki dystans i jeszcze większe przewyższenia: 238 km/5500 m. I to wszystko w jeden dzień. To musi dać się zrobić, to będzie przeżycie – takie mam myśli. I znowu wśród szczytów Alp, obok znanych tras narciarskich i wyciągów. To przecież jest mój żywioł.
Przygotowania
Start wyznaczono na 29 sierpnia 2010. Mam siedem miesięcy. Z tego 2,5 to zima. Zostaje więc 4,5 miesiąca na treningi. Niby dużo, ale… Rozważam wyjazd na trening na Majorkę, ale niestety nie znajduję chętnych, a samemu „niesporo”. Pozostaje więc zakupić trenażer i jazda do mojej narciarskiej piwniczki. Oprócz tego bieganie, pływanie dla uzupełnienia. Większość czasu zostaje podporządkowana startowi.
Zima 2010 jest długa i śnieżna. Pierwsze treningi na dworze zaliczam pod koniec marca. Jednak śnieg i mróz nie dają za wygraną. Nieustające opady śniegu zmuszają mnie do powrotu do piwnicy. Jazda w kilku warstwach ubrań, a do tego po śniegu i w mrozie? Nie, to już wolę trenażer i ścianę w piwnicy.
Tak prawdziwie wsiadam na rower na wiosennym teście nart zorganizowanym przez Magazyn NTN w Maso Corto. Podjazdy najpierw z Karthaus, a potem z Naturno do hotelu w Maso jakoś idą. Jazda w górach sprawia mi wielką frajdę – tym większa jest motywacja. Nieważna jest temperatura (na górze, przy hotelu 5°C), ważne, żeby nie padało. W czasie podjazdów myślę o tym, co mnie czeka, układam sobie plan treningów na lato. Wychodzi, że powinienem przejechać około 6000 km i 20000 m przewyższeń. Z takim treningiem powinienem dać sobie radę. Średnia to 1500 km i 5 000 m w górę miesięcznie. Brzmi realnie…
Jak nierzadko się zdarza, moje plany weryfikuje pogoda. Koniec kwietnia jest zimny, a w maju nieustające deszcze i powodzie zalewają moją trasę treningową. Z trudem udaje mi się znaleźć chwile wolne od deszczu. Do nowej trasy muszę dojeżdżać samochodem. W poszukiwaniu pogody i solidnych podjazdów jeżdżę na treningi za granicę. Pogoda w okolicach Regensburga, a potem w Dolomitach sprzyja. Zaczynam zbierać kilometry. Realizacja planu treningowego wygląda coraz sensowniej.
Sprawdzian
Najważniejszym momentem przygotowań jest Trans Alp. Ten prawdziwy! Zaplanowany z Chomikiem i Panterą jeszcze w zimie, w lipcu staje się realny. Do naszej trójki dołącza Natalia. I znów jak przed rokiem pakujemy się do busa, tym razem już bez zapasowych rowerów górskich. Wierzymy, że uda się nam wszystko na „szosach”. W końcu naoglądaliśmy się tyle transmisji z Giro…
Plan na ten rok jest bardziej ambitny. Mamy przejechać trasą wspomnianego wyścigu Trans Alp. Dokładnie tą samą. Zaczynamy w Garmisch-Partenkirchen – jak przed rokiem. Wspólnie z Michałem pokonujemy naprawdę strome podjazdy i wysokie przełęcze. Trasa prowadzi przez zagubione w lasach asfalty, czasami nie ma nawet śladu człowieka. Poznajemy dziesiątki stacji narciarskich, które, zimą pełne ludzi i zgiełku, latem są oazą spokoju. Zagubione ścieżki wśród gór pełne wolno biegających zwierząt to dla nas prawdziwe odkrycie. Mijamy Sölden, Brixen, Kronplatz, Cavalese i wiele innych pięknych miejscówek. Mimo że nie jesteśmy tutaj jedyni, każdy z nas czuje się jak Kolumb – każdy odkrywa dla siebie coś po raz pierwszy.
Statystyczny wynik przejazdu przybliża mnie do celu. W ciągu siedmiu dni pokonujemy 780 km i 20100 m przewyższeń.
Lato
Wracamy do kraju już w pełni lata. Jest tak skrajne i tak chimeryczne jak rzadko. Tygodniami męczą mnie upały sięgające niemalże 40°C, a następnie pojawiają się deszczowe tygodnie. Ta pogoda nie ułatwia treningu. W ostateczności dochodzi do ustalenia rytmu pracy i treningu, które uzależniam od pogody. Jeżdżę na rowerze, kiedy nie pada, pracuję, kiedy aura jest mniej łaskawa. Szczęście, że szef mnie rozumie…
Odliczanie
Do Sölden jadę pięć dni przed startem. Zostały mi do „zrobienia” dwie przełęcze. Muszę je przejechać od „właściwej” strony, inaczej widmo kryzysu na nieznanej górze będzie zbyt groźne. Muszę wiedzieć, co mnie czeka po drodze, w końcu nie jedzie się tylko nogami – psychika i rozpoznanie terenu odgrywają ogromną rolę.
Środa to podjazd na Kühtai i Brenner. Na czwartek zostawiam sobie powtórkę z Jaufenpass i Timmelsjoch. Każda z przełęczy, z wyjątkiem Brenner, to wjazd na ponad 2000 m n.p.m.
Na piątek planuję lekkie 100 km, sobota luźne 40 km i relaks przed wyścigiem. Taki jest plan.
Pierwsze dwa dni mijają zgodnie z planem. Słońce i łagodne temperatury sprzyjają jeździe.
Robię krótkie podsumowanie sezonu: 5800 km i 55000 m w górę – to powinna być dobra baza do pokonania trasy. Jednak respekt przed niewiadomą – jak zachowa się mój organizm na tak długiej i wymagającej trasie – nie daje mi spokoju.
Piątek. Moje „lekkie” 100 km staje się iluzją. W Sölden zaczyna wiać. Przychodzi burza, która zamienia się w ciągły deszcz. Temperatura spada do 10°C. Na przełęczach pada przelotny śnieg. O jeżdżeniu na rowerze można niemalże zapomnieć. A miało być tak pięknie…
Przerażony pogodą, w zimowej kurtce i czapce idę odebrać pakiet zawodnika – numery startowe, chip do pomiaru czasu, bidon, okolicznościowy kalendarz. Na dworze permanentna ulewa. Wieczorem gnam na odprawę przed startem. W hali sportowej zbiera się prawie 5000 zawodników. Na ścianach nazwiska startujących. W tym moje. Podają informację, że na Timmelsjoch pada śnieg. Wychodzimy z odprawy około 21:00. Na dworze ulewa. To nie tak miało być – przecież na zdjęciach z zeszłego roku było słońce, piękne widoki. I znowu wyjdzie jak zawsze?
Spać kładę się o 22:00. W pokoju wszystko ułożone i przygotowane na jutro. Rower gotowy i sprawdzony. Jedzenie, picie, części zapasowe, pompka. Wszystko gotowe. Tylko ta ulewa…
Start
Budzę się z nerwowego snu o 2:00 – na dworze leje. O 3:30, 4:30 to samo. Pobudka. 4:45 – śniadanie jest przewidziane na 5:00. Wstaję i nie słyszę – znaczy słyszę… że nie pada. Szum deszczu ustał, ale asfalt, zwany tego dnia przeze mnie podłogą, jest jeszcze mokry. A więc szybko na śniadanie, toaleta, ubieranie. Pięć warstw ubrań, dwie pary rękawic – na zewnątrz 4°C. Ruszam o 5:50. Na dworze jeszcze ciemno. Zimno prawie jak w zimie, ale sucho, przez chmury przedziera się światło księżyca i gwiazdy.
Obok mnie, za mną, przede mną – wszędzie niemalże bezszelestnie suną zawodnicy. Rozmów prawie w ogóle nie słychać. O tej porze nikomu nie chce się za dużo mówić.
6:00. Zziębnięty, przestraszony, ale zafascynowany zajmuje miejsce w przeznaczonym dla mnie sektorze. Czekam, stojąc wśród nieogarniętej liczby zawodników na sygnał startera. Niebo robi się coraz klarowniejsze, „podłoga” już prawie całkiem sucha.
I wreszcie punktualnie kwadrans przed siódmą pada strzał. Ruszamy wszyscy. Ponad 4700 uczestników. Nim wszyscy miną linię startu, upłynie 19 minut. Nad głowami szumią silniki helikoptera, z tyłu zostaje niknący głos spikera. Atmosfera i odgłosy jak na wielkim Tour de France. W dół, do Ötz, jest 36 km. Na pierwszym zjeździe jestem wyprzedzany z prawej, z lewej strony. Zewsząd. Trema i niepewność pierwszego w życiu startu nie pozwalają mi na szybszą jazdę. Sam nie wiem, jak to możliwe, ale po 31 minutach jestem na podjeździe na pierwszą przełęcz. Po drodze konstatuję pełno kibiców. Mimo niskiej temperatury, wczesnej pory i niedzieli są wszędzie. W każdej miejscowości tłumy. Patrzą, biją brawo, coś krzyczą – po prostu kibicują.
Ale wszystko ma się zacząć w Ötz. Pierwszy podjazd na Kühtai – 18 km w górę na 2020 m n.p.m. No i zaczyna się… Na podjeździe tłoczno. Ale tylko przez chwilę, tylko na początku jest gęsto. Zaczynam łapać swój rytm i tempo – czuję, jak organizm zaczyna zgodnie pracować. Oddech, rytm, tętno, prędkość, moc – wszystko pasuje. Tak jak lubię, tak jak się do tego przyzwyczaiłem. Teraz ja zaczynam wyprzedzać. Ostrożnie, ale konsekwentnie zaczynam zwiększać dozowanie wysiłku, może trochę po omacku, bo taki dystans na jeden raz to dla mnie niewiadoma.
Pierwszą stację żywieniową osiągam zgodnie z planem po 1 godz. 20 min. Na przełęczy słońce. Piję rosół, zjadam banana. Teraz tylko kurtka na grzbiet, chusta na głowę i jazda w dół, do Innsbrucka. Stromo i szybko. Prędkościomierz pokazuje 90 km/h. Po drodze mijam wszechobecne na tym odcinku wolno pasące się konie i krowy. Zjazd jest przepiękny, wstające słońce muska trawę, wszędzie cicho i jakby… pierwotnie? Zwierzęta swobodnie poruszają się na górnym odcinku zjazdu. Dostrzegam świstaki. W Alpach jakby nie przestraszone. Nawet wyścigiem…
Jeszcze kilka minut i Innsbruck. I znowu mnóstwo kibiców. Wszystkie skrzyżowania i przejazdy zabezpiecza policja i straż pożarna. Mijamy centrum Innsbrucka i bazylikę. Zaczyna się podjazd na Brenner. Chyba każdy narciarz zna tę przełęcz – to najszybsze połączenie z Dolomitami. Przejeżdżałem przez nią autem dziesiątki, jeśli nie setki razy. Teraz muszę pokonać ją na rowerze. I to nie autostradą, lecz starą, biegnącą pod nią drogą. Staram się zaoszczędzić siły. Wykorzystuję małe peletony, jadąc w ich cieniu. Kiedy tylko jest szansa, przeskakuję do tych jadących szybciej. Byle do przodu, byle urwać trochę czasu.
Druga stacja żywieniowa na Brenner jest naprawdę duża. Stoły z jedzeniem stoją przy Factory Outlet. Wybór jedzenia ogromny. Tu można by biesiadować. Do „kotleta” przygrywa tyrolska orkiestra. Ale to nie restauracja i lunch. To jest wyścig, proszę państwa. Nie ma czasu na delektowanie się muzyką ani obżarstwo. Więc znowu rosół, bułka z serem, banan i na łeb na szyję do Sterzing-Vipiteno – tam gdzie zaczyna się włoska autostrada. Te niespełna 20 km pokonuję w paręnaście minut.
Po włoskiej stronie temperatura bardziej przyjazna, jak zwykle. 17°C, świeci słońce. To jakiś luksus, myślę. Ale na rozbieranie nie mam czasu. Zaczyna się podjazd na Jaufenpass. Znam go nieźle i nawet lubię. Jest równomiernie nachylony – średnio „tylko” 9%, jedynie ostatnie 2 km to jakieś 10-12%. Większość podjazdu w lesie, bez żadnych wypłaszczeń. Tętno 150, prędkość około 15 km/h. Wybieram szybko jadących i próbuję utrzymać ich tempo, a kiedy tylko jest okazja, staram się ich wyprzedzać. Cierpliwie czekam na kryzys. Pierwsze oznaki powinny już być – to 180. kilometr jazdy.
Trzecia stacja żywieniowa – Jaufenpass 2094 m n.p.m. Sprawdzone rosół plus bułka z serem. Żadnych kulinarnych eksperymentów, bo przecież nieplanowany „pit stop” zatrzyma mnie na zawsze. Uzupełniam picie w bidonie i rzucam się w dół. 22 km naprawdę trudnego zjazdu. Droga do St. Leonhard jest szczególnie wąska i kręta, a asfalt kiepskiej jakości, pełen szczelin. Maksymalna koncentracja jest niezbędna. Inaczej tu może się skończyć wszystko. O tym ostrzegano na odprawie. I jeszcze mówili… że „na Ötztaler czasu nie zyskuje się na zjazdach”. To cały czas brzmi mi w uszach jak memento… Przy prędkościach bliskich 100km/h wywrotka może skończyć się naprawdę źle. Staram się znaleźć w tym jakiś kompromis, bo przecież wiadomo, że „hamują tylko tchórze”. Udaje się. Kilkanaście minut strachu, szumu wiatru i jestem w St. Leonhard. Stąd już „tylko” 27 km podjazdu na Timmelsjoch, a potem już z górki. O ile w ogóle będzie to „potem”.
Znam ten podjazd. Jechałem go trzy razy, z czego dwa w ulewie przy temperaturze 6-8°C. Nie lubię tej góry. Jest piekielnie stroma i dłuży się okrutnie. Początek stromy w lesie, a górny odcinek wycięty w niemal pionowej skale. To jest kolarska Golgota. Cisnę przez pierwsze 14% podjazdu, cierpliwie czekając na kryzys. Cisnę, bo co innego mi pozostało. Ale dziwne, bo idzie całkiem nieźle. Wszystkie zakręty biorę po wewnętrznej stronie – ciężej, ale krócej, a poza tym na końcu takiej wewnętrznej dostaje się niezłego kopa – rower niemalże sam przyspiesza. Zauważam, że mam zapas energii. Ale też wiem, że ON przyjdzie niezawodnie. Czytałem o tym w wielu relacjach. Kryzys. Więc oswajam się z myślą o nim, próbując wygenerować pozytywne nastawienie. Wiem już nawet, co będę robił, jak się pojawi, i jak sobie z nim poradzę.
Czwarta stacja żywieniowa jest zlokalizowana 8 km od wierzchołka ostatniej przełęczy. Od niej „tylko” 1000 m przewyższenia i będę na Timmelsjoch. Szybka cola. Nie zamierzam jeść – szkoda czasu. Jeszcze tylko te 1000 m w górę. Wspomnianą ścianę z serpentynami widać przez chwilę z drogi. Zaczyna się decydująca chwila. Na pulsometrze 140 uderzeń na minutę. Ale wiem, że za chwilę będzie 180. I jest, jest 180, jest 14% nachylenia. Zaczyna się ten decydujący podjazd. Znam tę drogę – zamykam oczy i jest jak w lutym – dyszę, płuca świszczą i pracują jak miechy, pot zalewa mi oczy i twarz. Ale zakręty nadal po wewnętrznej, nie mam nawet czasu myśleć o kryzysie, jest przecież jeszcze tyle do zrobienia. Z utęsknieniem czekam na kawałek prostej. Tej, która jest przed tunelem. Bo tunel to już prawie nagroda. W nim już łatwo, a za nim to już wszystko jedno, tam już samymi myślami się dojedzie. Jeszcze parę prostych. Wyprzedzam ludzi po kilku, a na zakrętach po kilkunastu na raz. Musi się udać. Ta góra, ten podjazd śniły mi się przez ostatnie miesiące nie raz.
Walka z własną słabością dodaje sił i energii. Uwalnia wiarę w siebie – to jest to, co tak kocham w jeździe pod górę. Ogarnia mnie euforia.
I w końcu jest tunel. Jest na końcu wspomnianej prostej. Wstaję na pedały, dociskam z całych sił i wreszcie go mam. Tunel jest dzisiaj oświetlony, widzę go takim po raz pierwszy. Nachylenie w tunelu to tylko 6%. Włącza mi się któryś tam, najwyższy bieg. Tunel i ostatnie kilometry na przełęcz pokonuję mimo stromizny w tempie 30 km/h. Entuzjazm unosi mnie jak na skrzydłach. Na szczycie bluza na grzbiet i w dół. W dół do Sölden, do mety. Już wiem, że się uda. Jeszcze tylko po drodze parę podjazdów, parę zjazdów… Licznik pokazuje prawie 100 km/h. Muszę uważać, uważać na zakrętach, na prostych. Żeby mnie nie poniosło…
Jeeeestem. Wjeżdżam do Sölden. Cała miejscowość pełna ludzi – stoją po obu stronach ulicy, oklaskują, dopingują każdego uczestnika. Fantastycznie.
Metę przekraczam jakiś otumaniony, niepewny tego, co się stało, co się dzieje. Spiker coś mówi, komentuje. Dookoła mnie ludzie, zawodnicy…
Mój sen się ziścił… Ich bin am Ziel meiner Träume.
PS Punktualnie o 21:00 powrócił do Sölden ulewny deszcz.