Luty i marzec to miesiące bardzo wzmożonej pracy zarówno w sklepie, jak i przy testowaniu nowych produktów. Przez ostatnie dwa tygodnie udało mi się spróbować ponad 50 par nart przeznaczonych już na przyszły sezon. Ufff… Dawno nie miałem takiego wyniku, a Niezależny Test Narciarski w Kaunertal dopiero przed nami. To fajna sprawa takie testowanie, ale jednocześnie w ciągu tego samego okresu miałem tylko jeden wolny dzień naprawdę dla siebie. Do tego wszystkiego, nagle i niespodziewanie na głowę zwaliły się nam igrzyska olimpijskie w Chinach. Oznacza to oglądanie transmisji w środku nocy. Lekko nie jest… Obiecałem jednak krótkie podsumowanie alpejskich zmagań w konkurencjach panów (z jednym małym wyjątkiem, w którym zajmę się jednak paniami).
Zacznę od kombinacji panów, w której wystartowało zaledwie 27. zawodników. Hmm… Zaledwie 27. panów z całego świata chce powalczyć w najbardziej klasycznej konkurencji narciarstwa alpejskiego? Trochę to smutne, gdyż teoretycznie rzecz ujmując, medal w kombinacji powinien być wart najwięcej. W końcu trzeba się wykazać niezwykłą wszechstronnością i umiejętnościami, aby wygrać. Bardzo lubię oglądać kombinację, ale jestem w tym raczej odosobniony. Świat stawia na wąską specjalizację i show (np. zawody równoległe). Prawdopodobnie ostatnią kombinację olimpijską wygrał zawodnik, którego darzę wyjątkową sympatią: Johannes Strolz. Historia tego człowieka to gotowy scenariusz na film. Jest synem Huberta Strolza – zawodnika, którego za wspaniały styl i wyniki kochała swego czasu cała Austria. Hubert wygrał dwa medale igrzysk w Calgary 1988 roku: złoty w kombinacji i srebrny w gigancie. Prawie dokładnie 34 lata później, jego syn powtarza częściowo wynik ojca zgarniając złoto w kombinacji. Droga do tego sukcesu łatwa jednak nie była. Kiedy Johannes zaczął się ścigać wszyscy oczekiwali wyników na miarę taty. Zamiast nich przyszły jednak kontuzje. Kariera Strolza przypomina trasę rollercoastera. Raz wchodził do austriackiej kadry, aby zaraz potem z niej wypaść itp. itd. W końcu finansował swoje starty sam, a przy okazji stuknęło mu 30 lat. Na igrzyska załapał się rzutem na taśmę dzięki zwycięstwu w slalomie w Adelboden (jedyne jego podium APŚ w karierze). No i proszę, teraz jest złotym medalistą igrzysk. Trzeba mieć zaparcie i wierzyć w siebie. Po ceremonii wręczenia medali Johannes powiedział wzruszony: „trudno jest nie płakać”, a ja mu wierzę i gratuluje z całego serca. Na miejscu drugim zobaczyliśmy Aleksandra Kilde, a na trzecim dość niespodziewanie Jamesa Crawforda z Kanady. Faworyci Pinturault, Meillard i Aerni wypadli z trasy.
Olimpijski zjazd panów to wydarzenie najwyższej rangi. Zjazd, to jednak nie tylko same zawody, ale i treningi do nich. Tym razem nie obyło się bez awantury. W chińskich górach hula wiatr. Często i mocno. Z jego też powodu w treningu trzecim i ostatnim przed startem udział wzięło zaledwie trzech zawodników: Kilde, Mayer i Innerhofer. Później próbę przerwano ze względu na wiatr właśnie. Wielu panów, którym nie było dane po raz trzeci zmierzyć się z trasą głośno wyrażało swoje niezadowolenie. Najgłośniej Marco Odermatt, który nawet w wywiadzie dla szwajcarskiej telewizji nie był w stanie poradzić sobie z emocjami. Miał chłop w tym wszystkim sporo racji. Dwa, czy trzy treningi na zupełnie nieznanej trasie to jednak znaczna różnica. Nie dla Beata „Kulki” Feuza. Zawodnik ten ukoronował swoją piękną i długą karierę zwyciężając w zjeździe. Beat zapewne zakończy karierę wraz z końcem sezonu – przynajmniej wiele na to wskazuje. No chyba, ze nagle postanowi iść w ślady Johana Clarey. Ten francuski 41-latek nigdy nie jeździł lepiej. Po drugim miejscu w Kitz (w tym i ubiegłym sezonie) zawiesił na szyi także srebrny krążek chińskich igrzysk. Na miejscu trzecim znalazł się Matthias Mayer. Faworyzowany Kilde finiszował dopiero piąty, a Odermatt siódmy.
Supergigant miał kilku faworytów. Z presją i trasą najlepiej poradził sobie Matthias Mayer, zdobywając trzeci złoty medal igrzysk na trzecich igrzyskach z rzędu. Po prostu fenomen! Na miejscu drugim uplasował się Amerykanin Ryan Cochran-Siegle, a na trzecim Aleksander Aamodt Kilde. Odermatt skończył z DNF, czyli do mety nie dotarł. Podobnie, jak jego rodak Beat Feuz, który w wywiadzie stwierdził, iż po zwycięstwie w zjeździe był chyba trochę zbyt wyluzowany. Tak, czy inaczej dotychczasowi złoci medaliści igrzysk używali zawsze tej samej marki nart, czyli Headów. Sytuacja ta dała podstawę do teorii (być może spiskowej), że inżynierowie Head’a znaleźli magiczną formułę na radzenie sobie z chińskim, agresywnym śniegiem. Być może… Być może jednak w stajni Heada znajduje się wielu znakomitych zawodników i ta teoria przemawia do mnie znacznie bardziej.
Teraz zapowiadany wyjątek, czyli supergigant pań. Zwyciężyła Lara Gut (na Headach!), co zaskoczeniem nie było, ale stanowi ukoronowanie kariery tej zawodniczki. Lara nigdy jeszcze nie zdobyła olimpijskiego złota. Nigdy też nie widziałem jej z tak promiennym uśmiechem na twarzy. Lara wypracowała swoją przewagę w górnej i środkowej części trasy. W dolnej, tak zwanym kanionie, wiejący tam zawsze przeciwny wiatr trochę ją przyhamował i przewaga stopniała aż o 0,5 sekundy. Niemniej ponad 0,2 pozostało. Na miejscach drugim i trzecim finiszowały odpowiednio Mirjam Puchner i Michelle Gisin. Obie zawodniczki są o głowę wyższe od Lary i przy okazji o przynajmniej 10 kg cięższe. Z tą Michelle Gisin to też ciekawa historia. Po porażce w slalomie (spadek z miejsca drugiego po pierwszym przejeździe na szóste) Michelle napisała na FB bardzo smutny wpis tłumacząc, że jest w dołku, gdyż (cytuje fragment):
nigdy nie byłam tak blisko zdobycia medalu igrzysk w konkurencji specjalistycznej i nigdy już zapewne nie będę…
Aż tu bach! Dwa dni później zdobywa medal w supergigancie. No ale Michelle to nie tylko technika, humor i inteligencja. To także charakter. Wszystkim trzem serdecznie gratuluję. Maryna Gąsienica Daniel ukończyła supergigant zgodnie z oczekiwaniami (moimi) na miejscu 26. Supergigant to nie jej konkurencja – jeszcze nie.
Cóż, trzeba się trochę przespać za dnia i oglądać dalej.