Doskonale pamiętam tamtą wizytę w ursynowskim GoSporcie. Tym razem nie jechałem tam kopać piłki między regałami – misja była o wiele, wiele poważniejsza – mój tata, który wrócił z Genewy ze ślicznymi białymi rolkami Salomona, miał kupić dla mnie moją pierwszą parę. Ciążyła na mnie ogromna presja, ponieważ mój starszy brat wywalił się tylko raz przy próbnych przejazdach – gorszy być nie mogłem. Skończyło się na trzech upadkach i gorzkich łzach porażki. Ale w rolkach zakochałem się od razu.
Koniec lat 90. i początek XXI w. to złota era rolek. W końcu każde dziecko chciało je mieć, nieważne – wygodne czy niewygodne, ciasne czy za duże, po prostu pozycja absolutnie obowiązkowa dla każdego szanującego się osiedlowego małolata w nowym milenium. Jeździli wszyscy – mali, duzi, starzy, młodzi. W rolkowe szaleństwo wciągnął się również mój tata, a razem z nim – ja.
Po każdej jego wizycie w CERN-ie zawsze mogłem liczyć na fantastyczne prezenty. Czasami było to Haribo, innym razem wypasiony zestaw LEGO, raz nawet trafił mi się scyzoryk Victorinoxa. Pamiętnego razu tata wrócił z obietnicą czegoś zupełnie innego. Mieliśmy dostać rolki. Co to było, z czym to się jadło – nie miałem wtedy zielonego pojęcia. Ale te, które sobie przywiózł, były lśniąco białe, śliczne i spodobały mi się tak bardzo, że od razu chciałem mieć swoją parę i jeździć tak szybko jak on.
Po wspomnianej wizycie w sklepie sportowym od razu przystąpiliśmy z bratem do treningów. Najpierw uczyliśmy się podstaw: odpychania z łyżwy, przekładanek, ogółem podstaw poruszania – cali opakowani w ochraniacze od stóp do głów. W miarę jak zyskiwaliśmy na umiejętnościach i mniej więcej opanowaliśmy wszelkie techniczne niuanse, przyszedł czas na ciekawsze lekcje. Plan był pozornie prosty – poprzez jazdę na rolkach mieliśmy się z bratem nauczyć jeszcze lepiej jeździć na nartach.
Pomysł
Podczas swoich pierwszych rolkowych przymiarek, jeszcze w Szwajcarii, tata zauważył, że jazda po nachylonych asfaltowych nawierzchniach jest bliźniaczo podobna do jazdy na nartach. Oprócz tego – zachwycony szwajcarską techniką wrotkarską – postanowił sam wypróbować narciarskie wygibasy na asfalcie. Młodzieńcze czasy spędzone w Warszawskim Klubie Narciarskim oraz niebagatelne umiejętności pomogły mu całkiem szybko opanować nową technikę.
Pamiętam, że gdy kupowałem sobie rolki, szukałem w myśli nachylonych asfaltowych górek, na których można by było potrenować narciarstwo na sucho. Dopiero po pewnym czasie zdałem sobie sprawę, że rolki umożliwiają prawdziwy narciarski trening na płaskim.
Zainspirowany tym pomysłem uznał, że dopiero co poznaną wiedzę należy wdrożyć do naszej (mojej i mojego brata) jazdy w celach nie tylko narciarskich, ale i ogólnorozwojowych. Tym sposobem zamiast jeździć tak jak większość rolkarzy, którzy odpychali się raz z jednej nogi, raz z drugiej, staraliśmy odpychać się obunóż, identycznie jak na nartach. Za każdym razem budziliśmy niemałe zainteresowanie nowatorską metodą. Co prawda na początku nie mieliśmy z bratem wystarczająco dużo siły, aby skutecznie osiągać pożądaną prędkość, a co dopiero ją utrzymywać, więc początki były bardzo pokraczne i powolne. Bywało ciężko, bo w ówczesnych czasach (w dzisiejszych również) w Warszawie nie sposób było doświadczyć dobrego asfaltu, który byłby położony na pochyłym terenie. Z czasem jednak umiejętności przybywało, obeznanie z rolkami stawało się coraz lepsze, a jazda jeszcze przyjemniejsza. Wtedy właśnie zaczęliśmy próbować wykonywać skręty przyspieszające na płaskich nawierzchniach, które miały stanowić dla nas przysposobienie do slalomowych skrętów narciarskich.
Pierwsze efekty
Za moich juniorskich czasów próżno było szukać profesjonalnych treningowych wyjazdów. Raptem dwa razy zostałem wysłany na Stożek, w sezonie jeździliśmy na Narciarski Puchar Mazowsza oraz Family Cup. Choć uczęszczałem również regularnie na treningi Towarzystwa Narciarskiego na Szczęśliwicach, to w porównaniu do reszty młodych warszawskich narciarzy, którzy nie zadowalali się tylko zielonym lodowcem, lecz szukali szczęścia w Alpach, można śmiało powiedzieć, że nie jeździłem w ogóle. Specjalnie mi to nie przeszkadzało, ponieważ rezultaty osiągane na zawodach zdawały się mówić zupełnie co innego. Doświadczenie zdobyte na asfalcie poczęło dawać efekty na śniegu. Bez gum, wypasionego sprzętu i na wyklepanych nartach dawaliśmy radę z bratem, mimo sporych braków w objeżdżeniu, konkurować na równi z rówieśnikami. Mimo, że stanowiliśmy zazwyczaj ciekawą atrakcję na wszelkich amatorskich zawodach, potrafiliśmy nieraz sprawić niespodziankę i naprawdę dobrze zjechać.
Z racji tego, że dużo jeździliśmy po ośrodkach, w których o ratrakach i dośnieżaniu nikt nie słyszał (stary wyciąg w Żegiestowie), głęboki puch, muldy i ogólnie trudne warunki były dla nas chlebem powszednim. Nie byliśmy żadnymi prosami, wirtuozami ani technikami. Narty nie były dla nas przykrym obowiązkiem czy też kolejnymi zajęciami, na które zapisali nas rodzice. Wprost przeciwnie – były zawsze wielkim świętem. Spora zasługa w tym ojca, którego treningi, mimo że dawały nam nieźle w kość, sprawiały niezmierną przyjemność. Zamiast wyciągu, w zimę – slalom na kopie Cwila w Warszawie z nartami na plecach. Trochę wyglądało to jak u Kosteliciów – zamiast hal, sztabu trenerów, ton sprzętu i sportowej napinki – rodzinna atmosfera, luz i radość ze wspólnego spędzania czasu. Tym sposobem nadrabialiśmy wszelkie braki w wyszkoleniu na tyczkach. Na nartach jeździliśmy przede wszystkim luźno, ale za to w każdych warunkach, po lesie, po muldach i to właśnie tam zyskiwaliśmy niezbędnego kurażu i polotu, a za przygotowanie do sezonu służyła nam jazda na rolkach.
Nie sposób było nie dostrzec ogromnego wpływu rolek na naszą jazdę na nartach. Poprawiały się ogólna koordynacja, praca stóp, siła i dynamika. Ogólne postępy nakłoniły mojego tatę do opracowania naukowych podwalin dla nowatorskiej techniki. W roku 2004 zrealizowaliśmy sekwencje potwierdzające podobieństwo ruchów wykorzystywanych w jeździe wyczynowej na nartach oraz jeździe na rolkach po płaskim. Materiał został wykorzystany w miesięczniku popularnonaukowym „Delta”, w którym ojciec przekonywał na moim przykładzie, że za pomocą rolek, bez nart, gór i śniegu, można spokojnie opanować podstawy skrętu slalomowego na nartach. Pozycja, ruchy i nawyki wyćwiczone na płaskim zdecydowanie pomagały w udoskonaleniu skrętu ciętego i stanowiły dla niego dobrą, „suchą” podstawę.
Wyrobiona w ten sposób (na rolkach – przyp. red.) koordynacja może być prawie bezpośrednio przełożona na jazdę na nartach. Potrzebna jest ona do krótkiego, ciętego skrętu przyspieszającego, który uznawany jest za wyższy stopień wtajemniczenia. Jednocześnie koordynacja ta jest podstawą skrętu ciętego o dowolnym promieniu (…)
– Piotr Zalewski, „Delta”, 9/2004.
Wspólnie opracowany artykuł, mimo iż nie zrobił furory w narciarskim świecie, stanowił ważną podstawę motywującą nas do dalszej pracy. Pod domem co prawda nie mieliśmy wozów transmisyjnych, nikt nas nie zapraszał do „Kawy czy Herbaty”, ale dalej robiliśmy swoje. Ja cały czas jeździłem, a jeździłem coraz więcej, szybciej i pewniej. Na rolkach zacząłem nawet dojeżdżać do szkoły, a wracając, zawsze starałem się wykonać chociaż kilka skrętów. Dzięki temu powoli osiągałem poziom pozwalający mi jeździć skrętami szybciej niż większość spotkanych na trasie rolkarzy, a nawet rowerzystów. Trasę stanowiła przede wszystkim główna aleja Pola Mokotowskiego. Zawsze starałem się być tam najszybszy i jechać szybciej od innych rolkarzy wypracowaną techniką slalomową. Rozpędzałem się i cisnąłem skrętami tyle, ile mogłem. Na początku było to 30 skrętów, krótka przerwa, zawracanie i znowu skręty. W końcu osiągnąłem poziom, na którym potrafiłem przejechać skrętami całą długość alei (ok. 800 m), specjalnie się nie męcząc.
Dzięki ciężkim treningom na rolkach moje nogi bardzo dobrze pracowały i znacznie się usprawniły. Już wtedy uświadomiłem sobie, że to właśnie krótki, przyspieszający skręt jest tym, co mi się w jeździe najbardziej podoba, zarówno na asfalcie, jak i śniegu. Dynamika, szybkość, harmonia ruchów bardzo mi odpowiadały i sprawiały mi niesamowitą frajdę. Dodatkowo wyćwiczona wcześniej motoryka oraz koordynacja niezmiernie pomagały w narciarskich slalomach, gdzie czułem się swobodnie niczym ryba w wodzie, co biorąc pod uwagę nadal niewielką liczbę wyjazdów, mogło wydawać się zaskoczeniem. Najlepiej czułem się na płaskich odcinkach – to tam właśnie, podczas gdy inni odpuszczali, ja wykorzystywałem nabyte na asfalcie umiejętności, cisnąłem do końca i nadrabiałem zaległości ze stromych odcinków, które tak dobrze już mi nie wychodziły.
Poszukiwania
Tak to trwało przez jakiś czas. Poszedłem na studia, zacząłem jeździć w AZS PW, gdzie w końcu zacząłem solidniej trenować. W lecie rolki, w zimie narty i akademickie zawody AZS Winter Cup, gdzie mogłem ścigać się z najlepszymi zawodnikami z całej Polski. Niestety jeśli chodzi o konkurencje letnie, to na horyzoncie cały czas nie pojawiały się możliwości sprzyjające porównaniu swoich umiejętności z innymi. Moje wypady na asfaltowe narty stały się coraz rzadsze, brakowało ludzi, z którymi można było pojeździć, ot chociażby rekreacyjnie. Wtedy zacząłem rozglądać się w Internecie za dyscypliną, która być może w jakimś stopniu będzie wymagała sumiennie wytrenowanej techniki. W gąszczu wszelkiej maści tańców na rolkach zwanych nie wiadomo z jakiego powodu slalomami w końcu trafiłem na frazę, której tak długo szukałem. Inline alpine.
Na początku nie mogłem wyjść z podziwu i dość długo zbierałem szczękę z podłogi. Byłem oczarowany. Oto istnieje dyscyplina, w której tyczki są w asfalcie, jeździć i przyjemnie się męczyć można przez cały rok, a dodatkowo wszystko wygląda zupełnie jak na nartach. Siedziałem jak zaklęty przy YouTube i oglądałem coraz to nowe materiały. Nagle okazało się, że na świecie są już rozgrywane od kilku lat mistrzostwa świata, Europy, krajowe, a oprócz tego imprezy w ramach Pucharu Świata. Byłem bardzo ciekawy, jak sytuacja wyglądała w Polsce. Do frazy „inline alpine” dopisałem „Polska” i… pusto. Zaledwie kilka wzmianek o tym, że dyscyplina w Polsce faktycznie istnieje, ktoś jeździ albo kiedyś jeździł. Brakowało jednak informacji dotyczących zawodów, pucharów czy innych form rywalizacji, czyli tego co mnie najbardziej interesowało. Wszystko dlatego, że fizycznie to nie funkcjonowało, zapewne z racji znikomego zainteresowania. Brakowało również informacji dotyczących tego, jaki sprzęt jest potrzebny, w jaki sposób i gdzie można znaleźć tyczki – wszystko było niewiadomą i owiane szarą mgłą tajemnicy. Inline alpine jawił mi się wtedy niczym tropikalna wyspa, na którą nigdy nie będzie dane mi dotrzeć.
Mimo tego był to jednak kolejny motywacyjny kopniak. Powoli przygotowywałem się do nowo poznanego sportu. Wznowiłem treningi, znowu zacząłem jeździć w tę i nazad na polach, znowu uda piekły niemiłosiernie, znowu chciałem być jeszcze szybszy. Dobrze się akurat złożyło, bo w owym czasie w Warszawie przepięknie wyasfaltowana została Agrykola, czyli jedyna ulica wyłączona z ruchu o odpowiednim nachyleniu. Dzięki temu mogłem rozpocząć trenowanie jazdy w dół skrętem gigantowym. Dopiero potem zauważywszy, że sprzęt i umiejętności pozwalają na pewne kontrolowanie prędkości, zacząłem skręcać również skrętem slalomowym. Z czasem okazało się, że podchodzenie (a raczej podjeżdżanie) pod górę na rolkach całej długości Agrykoli jest jeszcze bardziej obciążające niż sama jazda, więc zacząłem jeździć z kijami, aby ułatwić sobie długie i męczące podejścia. Z każdym zjazdem obiecywałem sobie, że to już ten ostatni, ale pokusa, żeby jeszcze raz zjechać, była zawsze większa. Jeździłem do upadłego, kończyłem dopiero wtedy, kiedy płuca krzyczały o tlen, nogi odmawiały współpracy, a latarnik zapalał lampy gazowe.
Nowa era inline alpine w Polsce
Tego samego roku, kiedy po raz pierwszy stanąłem na warszawskim czarnym lodowcu, inline alpine zawitał po raz pierwszy do Warszawy. Był to listopad 2013 r. – wtedy Marcin Kapuściński ze Ski Spa przeprowadził pierwszy pokazowy trening. Pojawiły się tyczki, pojawili się też zawodnicy i narciarze. Nie udało mi się, co prawda, uczestniczyć w tym przedsięwzięciu, ale zapowiedzi o mających się odbywać na wiosnę treningach wlały w moje serce nadzieję.
Na kolejny trening inline alpine dane przyszło mi czekać całą zimę. Po dość długim przebieraniu nogami i wyczekiwaniu w końcu coś się miało wydarzyć. W maju 2014 r. na treningu organizowanym przez Marcina pojawiło się już znacznie więcej osób, w tym jeszcze więcej aktywnych narciarzy. Pojawiła się również fotokomórka, dzięki której mieliśmy możliwość zweryfikowania swoich czasów. Ciężkie treningi i setki kilometrów przejechanych na Polach Mokotowskich dały efekt i na slalomie radziłem sobie całkiem poprawnie, powiedziałbym nawet nieskromnie, że bardzo dobrze, byłem bowiem najszybszy. Oczywiście na początku trudno było mówić o kunszcie i finezji spotykanej u Hirschera czy Neureuthera – z boku przypominałoby to raczej walkę o życie połączoną z nieudolnymi próbami baletowymi. Z rolkami i inlajnem jest bowiem mały problem – tam nie ma krawędzi. Pod butem znaleźć można w zależności od kółek i szyny różne długości – czasem jest to 60 cm, czasem 40 cm. Jedyne, na czym można polegać oraz się oprzeć, to kółka oraz ich tzw. flex, czyli twardość i przyczepność. Tym samym z początku jazda na sklepowych, miękkich kółkach o słabej jakości nie należała do rzeczy najprzyjemniejszych, ponieważ nieustannie towarzyszyły temu długie uślizgi. Kto by tam jednak zwracał na to uwagę. Oto nowa dyscyplina, nowe dzieje pisały się naszym piórem na naszych oczach. Coś pięknego!
Już na pierwszym treningu dowiedzieliśmy się od Marcina, że w planach jest przeprowadzenie cyklu zawodów. Pierwsza edycja Warszawskiej Ligi Inline Alpine, bo o niej mowa, podzielona została na sześć eliminacji, które odbyły się w okresie od lipca do października. Organizatorzy, czyli Marcin Kapuściński ze Ski Spa oraz Piotr Bareński z Team Spirit, ruszyli z dużą pompą: pojawili się sponsorzy, banery, flagi, ciekawe nagrody. Poziom rywalizacji wśród pań i panów rósł z zawodów na zawody. Równolegle przeprowadzane były treningi pod słynną w środowisku bramą 11 na Stadionie Narodowym, umożliwiające doskonalenie umiejętności. Nie odpuszczałem ani jednej okazji do treningu i mocno podkręcałem frekwencję. Efektem ciężkiej pracy było wygranie pierwszej edycji ligi, które wcale tak łatwo nie przyszło. Cieszyłem się z tego niesamowicie. Oto pierwszy raz osiągnąłem coś, z czego byłem naprawdę dumny. Niby nic, niby to kolejne zawody jakich wiele, ale czułem, że robię coś prawdziwie dobrego. Nie mogłem doczekać się kolejnej okazji do treningu i kolejnych zawodów. Coraz bardziej zastanawiałem się również nad wystartowaniem w Pucharze Świata.
Spotkanie z mistrzem
Inline alpine sprawił, że po raz pierwszy naprawdę poważnie zastanowiłem się nad narciarstwem. Wszystkie letnie treningi zaowocowały jeszcze lepszą jazdą na nartach. Materiał kręcony na zawodach oraz treningach dał ogromne pole do jeszcze lepszej analizy popełnianych błędów oraz ogólnej poprawy jazdy. Dodatkowo dochodziły długie zimowe wieczory spędzane przy YouTubie w poszukiwaniu wszelkiej maści relacji z zawodów, przejazdów i poradników, które mogłyby w jakiś sposób wpłynąć na moją jazdę. Zresztą nie ograniczałem się tylko do rolek. Zacząłem zupełnie inaczej patrzeć na narciarstwo i na najlepszych zawodników oraz ich technikę. Dostrzegałem szczegóły, które wcześniej pozostawały niewidoczne, zacząłem uważniej śledzić alpejski Puchar Świata, dogłębnie analizowałem wszelkie detale dotyczące jazdy i starałem się z nich wyciągać jak najwięcej dla siebie. Moje podejście stało się bardziej profesjonalne, zacząłem o siebie bardziej dbać, nie trenować „na pałę”, tylko stawiać sobie realne, osiągalne cele i do nich dążyć.
Jednym z kluczowych momentów zimowej przerwy było przypadkowe spotkanie Kristapsa Zvejnieksa – mistrza świata w inline alpine. Zupełnie niespodziewanie wracając z nart podczas Kliniki Sportowej NTN w południowotyrolskiej Soldzie, natknąłem się na rozpakowującego się Łotysza. Po kilku słowach wyjaśnień, że jesteśmy kolegami po fachu, umówiliśmy się na „wywiad”. Podczas krótkiej sesji Kristaps opowiedział mi w szczegółach na wszystkie moje pytania oraz rozwiał wszelkie wątpliwości co do startów w Pucharze Świata. Dowiedziałem się o tym, w jaki sposób rozgrywane są zawody, które konkurencje są dla niego najciekawsze oraz z jakiego sprzętu korzystają najlepsi zawodnicy. Dodatkowo znalazł również czas, żeby spojrzeć na materiały z moich (i nie tylko) letnich zmagań. Pokazałem mu swoje pierwsze przejazdy, te ostatnie oraz skalę progresu. Pochwalił mnie za mój „good feet work” i „ quite nice body position” oraz udzielił kilku cennych porad nie tylko jeśli chodzi o rolki, ale również i narty. Kristaps jest bowiem znakomitym narciarzem i slalomistą i z powodzeniem startuje w zawodach FIS, osiągając bardzo dobre rezultaty jak na reprezentanta kraju niealpejskiego (o jego umiejętnościach świadczy chociażby fakt, że jest on w stanie objeżdżać takich zawodników jak Mattias Hargin). Oprócz tego jest również reprezentantem zawodników w międzynarodowej komisji inline alpine – FIRS. Kiedy powiedziałem mu, że również planuję wziąć udział w Pucharze Świata (rolkowego), bardzo się ucieszył, że kolejny europejski kraj będzie miał swoich reprezentantów w międzynarodowych zawodach.
Najlepsza zima, najlepsze lato, najlepszy sezon
Przed zbliżającym się pierwszym pucharem świata do przejechania pozostawała jeszcze jedna zima. Wyczekiwany sezon narciarskich zawodów akademickich w końcu nadszedł, a wraz z nim możliwość porównania się z innymi zawodnikami oraz sprawdzenia rzeczywistego wpływu inlajnu na moją jazdę na nartach. Skupiałem się głównie na slalomie zarówno na śniegu, jak i poza nim. Porządnie przepracowałem sezon przygotowawczy i po raz pierwszy w swojej „karierze” towarzyszyło temu przeczucie, że po wielu latach posuchy w końcu nadchodzi rok, w którym uda się coś osiągnąć. Startując w zawodach z cyklu AZS Winter Cup, zazwyczaj plasowałem się w okolicach piętnastego miejsca, czyli bez większych sukcesów. Tym razem już podczas pierwszych zawodów z serii zająłem siódme miejsce w slalomie, o czym mogłem dotychczas tylko marzyć. Na kolejnych edycjach było już tylko lepiej, udało mi się dwa razy wejść do pierwszej piątki, dojechać wszystkie eliminacje i zbliżyć czasowo do zawodników, którzy wcześniej byli zupełnie poza moim zasięgiem. Zastanawiano się, skąd taki progres. Odpowiadałem, zresztą zgodnie z prawdą, że wszystko zawdzięczam jeździe na rolkach, inline alpine oraz solidnie przepracowanej przerwie letniej.
Po bardzo udanym sezonie narciarskim nie mogłem się doczekać zbliżającego się sezonu w inlajnie. Liczyłem na to, że sytuacja się powtórzy i solidna praca oraz wyniki z zimy przełożą się z kolei na asfalt. Nie myliłem się. Na rolkach szło mi jeszcze lepiej niż w poprzednim roku. Tym razem jednak nie ograniczałem się tylko i wyłącznie do treningów oraz Warszawskiej Ligi Inline Alpine. Powoli z wesołej gromady spod Narodowego, która jeździła dla zabawy, tworzyła się grupa, której jazda na słynnej jedenastej bramie już nie wystarczała. Pokusa, aby zmierzyć się z zawodnikami nie tylko spoza Warszawy, ale i spoza Polski, była coraz większa, a perspektywa startu w Pucharze Świata coraz bardziej się przybliżała. W tym celu musiałem zaopatrzyć się w bardziej profesjonalny sprzęt, nie wypadało bowiem startować w zawodach takiej rangi na sklepowym sprzęcie. W realizacji zakupów pomogli mi Marcin Kapuściński oraz Tomek Woyton z Aiconsport, którzy dostarczyli mi ochraniacze, kask oraz okulary. Do startów potrzebowałem jednak jeszcze porządnych rolek, zakupiłem więc pierwsze w swoim życiu panczeny z kółkami 110 mm. Dotychczas myślałem, że pod względem niewygody buty narciarskie nie mają sobie równych, ale grubo się myliłem. Co prawda nie płakałem, ale na początku bolało niemiłosiernie. Jeśli chce się startować w Pucharach Świata, to nie ma bata – musi boleć.
Na krótko przed pierwszą edycją pucharu świata, mającą odbyć się w czeskim Jirkovie, przeprowadzone zostały krajowe eliminacje, które miały wyłonić skład przyszłej reprezentacji. Udało mi się je wygrać i spośród licznej grupy zawodników nie tylko z Warszawy, ale również Wrocławia, Poznania, Łodzi i Katowic utworzona została kadra Polski, której przypadł historyczny zaszczyt wystartowania po raz pierwszy w Pucharze Świata w Inline Alpine.
Jako kadrowicz, dumnie, z orłem na piersi, będąc reprezentantem Polski, dane mi było w ciągu całego lata pojechać na pięć dużych imprez związanych z inline alpine. Wystartowałem w czterech edycjach Pucharu Świata oraz pucharach: Czech, Włoch, Słowacji i Austrii. Zwiedziłem kawał świata i poznałem mnóstwo sportowców i życzliwych ludzi z całej Polski i Europy. Spędziłem dwie dzikie noce na lotnisku, przejechałem tysiące kilometrów, liznąłem trochę języków, zjechałem mnóstwo przejazdów, lepszych i gorszych, potłukłem żebra, dorobiłem się kilku mniejszych i większych obtarć, popełniłem kilka DNF-ów. Wyciągałem lekcje z porażek i nauczyłem się jeszcze lepiej jeździć, szybko okazało się bowiem, że technika spod Narodowego jest strasznie pokraczna. Pod okiem koleżanek i kolegów z Czech i Słowacji zupełnie zmieniłem styl jazdy, który dał mi jeszcze lepsze rezultaty. Dzięki temu udało mi się osiągnąć naprawdę sporo jak na pierwszy sezon startów. W Pucharze Świata najwyżej sklasyfikowany byłem na 12. miejscu, na mistrzostwach Europy udało mi się zająć 18. miejsce, a dodatkowo mogę się tytułować mistrzem Słowacji. Zwieńczeniem sezonu było wygranie Warszawskiej Ligi Inline Alpine po raz drugi. Wszystko to wydarzyło się w ciągu dwóch sezonów.
Jeszcze lepsze zimy, jeszcze lepsze lata, jeszcze lepsze sezony
Inline alpine otworzył mi dość długo zamknięte drzwi do sportowego rozwoju. Dzięki licznym startom, które potrafiły być bardzo stresujące, nauczyłem się zdrowego podejścia i respektu do każdych zawodów. Zmieniło się również samo podejście do sportu – z niewinnej zabawy i jazdy na luzie wskoczyłem na międzynarodowy poziom z najlepszymi zawodnikami z całej Europy. Poprawiłem mnóstwo błędów w mojej jeździe zarówno na rolkach, jak i nartach i cały czas dostrzegam kolejne, nie mogąc się doczekać okazji, żeby je poprawić. Dojrzałem sportowo i uświadomiłem sobie, że swoimi dobrymi wynikami piszę historię nowej dyscypliny w Polsce.
Cały czas brakuje jednak nowych zawodników. W Polsce jest mnóstwo młodych, fantastycznych i dobrze zapowiadających się narciarzy, ciężko trenujących i jeżdżących na zawody. Trudno co prawda w naszym położeniu geograficznym i z obecnym krajowym zapleczem wychować multiinstrumentalistę i zawodnika od wszystkich konkurencji, ale jestem pewien, że slalomistów możemy tworzyć naprawdę światowych. Kluczem do sukcesu, oprócz naturalnego talentu, jest solidna praca oraz odpowiednie prowadzenie zawodnika. Rolki jako doskonałe uzupełnienie narciarstwa mogą przyczynić się do jeszcze lepszego rozwoju młodego narciarza. Okazji do sprawdzenia swoich umiejętności, czy też po prostu rozpoczęcia swojej przygody ze slalomami na asfalcie cały czas przybywa. Ligi inline pojawiły się w Poznaniu, Wrocławiu, Krakowie i wielu innych miejscach Polski. Coraz więcej ludzi dostrzega korzyści płynące z tej dyscypliny – relacje facebookowe potwierdzają, że rolki na stałe weszły do programów szkoleniowych większości klubów narciarskich.
Czas zrobić jeszcze jeden krok naprzód! Trenerzy, rodzice, droga narciarska młodzieży – inline alpine to wspaniała zabawa, kolejna okazja do startów, ale przede wszystkim znakomita forma na doskonalenie narciarskiej motoryki. Oprócz tego koszty nie są tak duże, wyciągów nie ma, jeździć można praktycznie wszędzie, gdzie w jednym miejscu znaleźć można asfalt i wzniesienia, a zakupiony sprzęt posłuży przez lata (na rolkach ojca jeżdżę do dzisiaj). Nie ma się co długo zastanawiać – trzeba po prostu wyjść z domu, wziąć rolki, zabrać kije i zacząć jeździć, choćby i na kubeczkach po jogurtach. Naprawdę warto!
Każdy mały chłopiec ma jakieś marzenie. Jeden chce zostać policjantem czy strażakiem, inny piłkarzem albo lekarzem. Moim marzeniem za małolata było reprezentowanie Polski na międzynarodowej arenie. Marzenie to dzięki inline alpine, rolkom, rodzicom i wielu życzliwym ludziom udało się spełnić.