Poprzedni sezon w jeździe na orientację był dla mnie pasmem sukcesów, które pojawiły się trochę nie wiadomo skąd. Wychodziło wszystko. Trochę jak ze szczęściem beniaminka w ekstraklasie – pierwszy sezon w najwyższej klasie rozgrywek często jest bardzo udany. To nie mogło trwać wiecznie. Dziś po raz pierwszy wycofałem się z rywalizacji. Nie ma się czym chwalić – wręcz przeciwnie – poczucie wstydu nie daje mi spokoju. Ale niech te kilka wniosków, które przychodzą mi do głowy, bezpośrednio po wywieszeniu białej flagi, będą drogowskazem na przyszłość. Może nie tylko dla mnie.

1. Szlaki turystyczne jako odniesienie
To mnie dziś pogrążyło. Zaufałem mapie w niewłaściwy sposób – priorytetem powinna być odległość i układ dróg, a nie przebieg szlaku turystycznego, który – jak wiadomo – może się zmieniać na przestrzeni lat. Niestety nie było informacji z którego roku jest mapa. Wierzyłem, że aktualna. Może za bardzo przyzwyczaiłem się do turystycznych, super dokładnych map z Bike Orientu? Nie pasowała mi odległość przebyta do momentu skrętu w szlak. Czemu zignorowałem tę informację – nie wiem.
2. Dopasowywanie mapy do terenu
Znów to zrobiłem. Jak nieopierzony żółtodziób. Jak już się pogubiłem, to na siłę chciałem przekonać się, że jestem w odpowiednim miejscu na mapie. Mimo, że układ dróg się nie zgadzał. To częsty błąd początkujących orientalistów. Myślałem, że ten etap mam już za sobą. A jednak. Do czego doprowadziło łudzenie się, że jestem zorientowany, widać na obrazku tytułowym. Szukałem coraz dalej i dalej.
3. Za trudny rajd
Ogólnie lubię wyzwania. Tylko start na setkę, w naprawdę wymagającym terenie (całkiem fajne góry macie w tej Gdyni) bez jakiegokolwiek przygotowania, musiał się źle skończyć. Rok temu przypominałem sobie jak się jeździ z mapą na podwarszawskich krótkich trasach. Późniejsze problemy z nawigacją były rzadkością. Dziś każdy punkt okupiony był lekkim okładem niepotrzebnie nadrobionego dystansu. Fizycznie też byłoby ciężko. Rok temu pierwszy długi rajd był po tygodniu szosy na Majorce i weekendzie w Beskidach. To jednak robi różnicę.
4. Złość
Nie mam cierpliwości. A nerwy powodują głupie wybory. Dziś wybierałem głupio.
5. Pytanie miejscowych o wskazanie pozycji na mapie
Pytanie lokalesów o jakiś charakterystyczny punkt się może udać. Ale już proszenie o wskazanie czegoś na mapie to ostatnia rzecz, jaką warto robić. Niestety w desperacji popełniłem i ten błąd. Co prawda nie miał on większego wpływu na moje poczynania, bo miejscowy też zakładał, że jest w tym samym miejscu, co ja. Ale tego się nie robi. To żelazna zasada. Czytałem o tym wielokrotnie. No i co? No i nic.
6. Jazda za kimś
Najbardziej lubię jeździć sam. Jazda za kimś dekoncentruje, osłabia czujność. Moment nieuwagi, gość odjeżdża i nie wiesz gdzie jesteś. Dziś ze dwa razy było blisko takiej sytuacji. Pokusa chwili odpoczynku na kole zwyciężała nad rozsądkiem. W decydującym momencie jednak nawaliłem sam.
7. Zbyt szybkie poddanie się
Może trzeba było odpuścić ten punkt i jechać dalej? Nie wiem, po półtorej godzinie poszukiwań zakończonych fiaskiem nie potrafiłem wykrzesać w sobie motywacji do walki. Z punktu widzenia treningowego na pewno było warto. Jednak ze sportowej strony, sprawa była przegrana. Nigdy nie potrafiłem grać „nie na punkty” w cokolwiek. A nieznalezienie tego lampionu w przypadku braku limitu czasowego (nie ma na rajdzie „Z kompasem”) oznaczało grę „nie na punkty” do końca dnia.
Ostatni raz wstawiałem to po starcie w Wołominie. Dziś też się należy. Jest jedno pocieszenie na przyszłość: gorzej być już nie może, więc po następnym starcie mam nadzieję napisać coś bardziej pozytywnego. Tymczasem klasyk:
