Wszystko wskazywało na to, że w tym roku nie będę miał okazji zmierzyć się z alpejskimi przełęczami. Trochę smutna perspektywa. Nieoczekiwanie pojawiła się jednak szansa na spędzenie jednego dnia w kolarskim raju. Spotkanie biznesowe w Innsbrucku zaczynało się w czwartek o 17, a w stolicy Tyrolu zjawiliśmy się z moim szefem dzień wcześniej. Miałem więc kilka wolnych godzin rano. W związku z tym oprócz koszuli i marynarki w bagażniku espace’a wylądował karton z szosówką…
Z Innsbrucka można pojechać na kilka super tras, ponieważ miasto otoczone jest przez wysokie góry. Ciężko wyobrazić sobie lepsze miejsce do życia. Pogoda jest tu piękna właściwie o każdej porze roku, a entuzjaści sportów wszelakich mają ogromne możliwości ich uprawiania. Na narty można pojechać tramwajem, atrakcyjnych tras na rower (szosowy i górski) jest mnóstwo, a nad morze jedzie się krócej niż z Warszawy. Nigdy na pytanie „gdzie chciałbyś mieszkać, gdybyś mógł wybrać dowolne miejsce na świecie?” nie odpowiadam „Los Angeles”, „Nowy Jork” czy „Paryż” jak wiele osób. Dla mnie wybór ogranicza się do dwóch miejsc: Innsbruck lub Bolzano – o tak, tam żyłoby się cudownie.
Mając w perspektywie tylko jeden dzień w Alpach, chciałem zaliczyć coś imponującego. Naturalnym wyborem była trasa przez Kühtai – to jedna z przełęczy pokonywanych przez zawodników w ramach Ötztaler Radmarathonu (pisał o nim Marek Rawicki). Już raz miałem okazję zmierzyć się z tym bardzo trudnym podjazdem. W 2010 roku, podczas wakacyjnej wycieczki trasą Transalpu, atakowaliśmy Kühtai pierwszego dnia i muszę przyznać, że umęczyłem się potwornie. Teraz po pięciu latach postanowiłem sprostać ponownie temu wyzwaniu.
Niewiele brakowało, a cały plan ległby w gruzach. Droga prowadząca na przełęcz przez Axams była zamknięta ze względu na lawiny błotne, które zeszły kilka dni wcześniej. Na szczęście niezawodna Esther, jeżdżąca sporo na szosie w okolicach Innsbrucka, przysłała mi alternatywną trasę i nic już nie stało na przeszkodzie by zmierzyć się z przełęczą. Na tę atrakcję w sekundę namówiłem Kasię Gaczorek z Tirol Werbung, na zaproszenie której zjawiliśmy się w Innsbrucku.
Punktualnie o 7 rano ruszamy przez miasto budzące się do życia. Promienie słońca ogrzewają nasze plecy – zapowiada się upalny dzień. Dobrze, że ruszamy wcześnie – uda nam się uniknąć skwaru na podjeździe. Powoli oddalamy się od zabudowań, a zbliżamy do pierwszych wzniesień. Te zaczynają się w Kematen. Zanim przystąpimy do dania głównego, czekają nas dwa krótsze podjazdy – idealne na rozgrzewkę. Znam to miejsce, rok temu przejeżdżaliśmy tędy podczas wyjazdu prasowego Tirol MTB Safari. Oba wzniesienia pokonujemy dość sprawnie. Zachwycam się widokami gór i pięknych miasteczek oraz ciszą i spokojem, które tak bardzo lubię. Jest po prostu bajecznie i jakże inaczej niż w okolicach Warszawy… Żeby mieć chociaż małą cząstkę tego, co mają mieszkańcy Innsbrucka. Zjeżdżamy wąskimi asfaltami do Sellrain. Panuje tu straszny harmider. Wokół mnóstwo koparek i spychaczy, które walczą ze skutkami lawin błotnych. Dostrzegamy zabytkowe porsche, zupełnie przykryte gęstym szlamem. Żal.
Czas zmierzyć się z docelową przełęczą. Początkowo jedzie się dość łatwo, ale to miłe złego początki. Tuż przed najbardziej stromym odcinkiem uzupełniamy bidony w jednym z wielu ujęć wody pitnej. To lubię w Austrii – niemal w każdej wiosce można skorzystać z takiego udogodnienia, nie ma więc potrzeby zawracania sobie głowy logistyką hydrologiczną. Ruszamy i koniec laby! Za Gries zaczyna się konkretna sztajcha i przepychanie z niską kadencją. Nikt tu nie patyczkował się z wylewaniem asfaltu. Nie ma imponujących serpentyn, a zamiast nich długie, proste odcinki, deprymujące każdego kolarza. Zdarzają się spore fragmenty po 13-15%, momentami zbliżające się do 20%. Kompaktowa korba wskazana, chyba że dysponuje się solidnymi armatami. Robimy przerwę przed tunelami, które otwierają już drogę na szczyt. Kasia łapiąc oddech klnie na stromiznę z jaką przyszło nam się zmierzyć, ale jednocześnie widzę jak bardzo jest szczęśliwa, że udało jej się pokonać tak trudny podjazd. Z dumą mówi:
Nie wierzę, że to podjechałam. Teraz już wiem jak wygląda 15-procentowe nachylenie!
Przed nami już sam miód. Ostatnie 200 m przewyższenia przed osiągnięciem przełęczy jest w Alpach na ogół znacznie bardziej płaskie, niż reszta podjazdu. Nie inaczej jest na Kühtai. Wokół drogi pasie się mnóstwo krów, które teraz – gdy pot nie zalewa oczu – możemy spokojnie podziwiać. Trzeba na nie uważać na zjazdach, bowiem często przechadzają się również po asfalcie. Trochę szybciej, niż wcześniej poruszamy się przez dwie galerie i po chwili naszym oczom ukazuje się stacja narciarska, która gościła w ostatnim sezonie zawodniczki Alpejskiego Pucharu Świata. Udało się. Kasia wniebowzięta, bo po raz pierwszy zdobyła na szosie tak dużą przełęcz. Widzę jaka jest zadowolona. Mówi, że dobrze mieć to za sobą i że nie pojawi się tu szybko. Ale myślę, że zmieni zdanie, bo wyraźnie łapie kolarskiego bakcyla z każdym pokonanym metrem podjazdu. Ja też mam powód do radości – pięć lat temu umierałem na tej górze. A teraz poszło o niebo lepiej. Ależ ja kocham góry!
Robimy pamiątkowe zdjęcie pod tablicą na 2020 m n.p.m., zakładamy wiatrówki i pędzimy w dół do Ötz. Radość ze zjazdu ograniczają nam w pierwszej części trwające roboty drogowe. Nie dość, że musimy stać na światłach, to jeszcze przejeżdżamy przez świeżo wylany asfalt, którego mała warstwa wraz z kamyczkami, przykleja się na kolejne kilkadziesiąt kilometrów do opon. Na szczęście po tej stronie przełęczy droga jest znacznie ciekawsza i wije się serpentynami. To nie pozwala na osiągnięcie astronomicznych prędkości, za to w znacznym stopniu uatrakcyjnia zjazd.
Docieramy do Ötz. Serce namawia do skrętu w lewo – do Sölden i dalej na przełęcz Timmelsjoch, ale rozum nakazuje jazdę w przeciwnym kierunku – w końcu jestem tu w pracy, a nie na urlopie. Kierujemy się więc w stronę Innsbrucka. Przed nami 60 km jazdy pod wiatr po płaskim. Czyli w porównaniu z tym co było – nuda. Ale jest jeszcze przystanek na lunch w Stams. To kolejny aspekt kolarstwa, który uwielbiam – postój na coś pysznego. Zamawiamy po sałatce z wędzonym pstrągiem. Obłęd. I to w jakich okolicznościach – spożywamy danie tuż nad stawem, a wokół nas ogromne góry.
Powrót do hotelu męczy mnie znacznie bardziej niż zdobycie Kühtai. Mocno wieje w twarz, a jazdy nie ułatwia temperatura, która znacznie przekracza 30°C oraz 1oo km w nogach. Jeszcze kilka wzniesień tuż przed Innsbruckiem i meldujemy się w centrum. Licznik zatrzymuje się na 115 km. Przybijamy z Kasią piątkę, dziękujemy za wspólną jazdę i o 14:30 jestem z powrotem w hotelu. Jaka szkoda, że nie mogę zostać trochę dłużej w Tyrolu. Tyle jeszcze jest do zdobycia…
Dzień spędzony w Alpach ma tylko jedną wadę – nikt nie namówi mnie w najbliższy weekend na rundę do Góry Kalwarii. Nie po przygodzie na Kühtai!