kiedyś to było

Kiedyś to było…

W pewnym momencie swojego żywota słowa z tytułu tego tekstu doprowadzały mnie do absolutnej niemocy. Co rusz przeradzała się ona w klasyczną, czyli upadlającą człowieka, frustrację. Miałem bardzo mało argumentów, by bronić moich wątpliwej „klasy sportowej” idoli, których osiągnięcia były deprecjonowane przez wujków, rodziców i dziadków. Grali pięknie, ale zawsze dostawali „w ryj”, boksowali walecznie, ale zawsze przegrywali, jeździli pięknie, ale zawsze wolno…

Było to mniej więcej tak: „A za Górskiego to piłka była okrągła, a bramki były dwie, a teraz to Pici Polo na małe brameczki”. „A Piechniczek to Mourinho był, a Żmuda, a Deyna, a Szarmach i Lato to w ogóle Meisterschaft”. Teraz to „Citko Sritko, Atmosferić, Krystyna na wybiegach w Arabii Saudyjskiej i inne Warzywniaki”. Kiedyś to było… Z perspektywy czasu trudno się z tymi porównaniami nie zgodzić, argumenty były niepodważalne. Brutalna prawda jest taka, że w większości swoich idoli w poważnych sportach trzeba było szukać na zagranicznych podwórkach.
A propos, ten ostatni przeze mnie wymieniony, Jakub Wawrzyniak (nie mylić z idolem), były 49-krotny reprezentant Polski, poważny redaktor publicznej telewizji i megaekspert piłkarski, postanowił dopieszczać swój autorytet we „freak fightach”. Nie przeszkadza mi to – jak chce się walić po głowie, to niech się wali, każdy ma swój fetysz, proszę bardzo. Jednak gdy bez najmniejszego wzruszenia i żadnej refleksji gość uczestniczy i podpisuje się pod tymi patokonferencjami, briefingami i pod całą tą patologiczną „freak fightową” otoczką, gdzie do woli można obrzucać się łajnem, to ja autentycznie głupieję. Tak się właśnie daje przykład „nowoczesnej przyzwoitości”. Dla młodzieży, a o zgrozo, dla dzieci również. Dla takich osób nie powinno być miejsca w szanującej się telewizji, a już na pewno publicznej. „Warzywniak” nie jest jednak osamotniony w swojej nowej ścieżce kariery. Obrał ją były mistrz świata w boksie i przykładny katolik, wręcz kaznodzieja, Tomasz Adamek. Pcha go do tego pieczołowicie niegdyś mój autorytet dziennikarski, niezwykle kochający siebie samego „Potężny Boras” Mateusz Borek. Pieniążki się zgadzają, oczywiście kosztem kompromitowania swojego „przyjaciela”. Następny ex-mistrz – „Diablo” Włodarczyk. Emerytowany mistrz Europy w piłce siatkowej, odznaczony przez prezydenta Orderem Krzyża Kawalerskiego Odrodzenia Polski, Zbysiu Bartman. Wicemistrz olimpijski z Barcelony w piłce nożnej, Piotr Świerczewski. Czy „Truskawka na torcie”, a więc kolejny redaktor-komentator, Tomasz Hajto. A ktoś z „królowej sportu”, lekkoatletyki? Bardzo proszę! Medalista mistrzostw świata i Europy, trzykrotny olimpijczyk w skoku o tyczce, Piotr Lisek. Ten, bądź co bądź, nieziemsko fizycznie wyglądający gość na igrzyskach w Paryżu nie skoczył eliminacyjnych 4,70 m. Przypominam, że tyle skakał 10 lat wcześniej. Dziwicie się? To się nazywa progres. Nie jest już tylko atletycznym „fighterem” w tyczce, ale i w klatce! W końcu pokonał jakiegoś pato pięćdziesięciolatka w swoim głośnym debiucie.
Jestem pewien, że następnym lekkoatletą w tym cygańskim cyrku mistrzów i autorytetów będzie ten, co na igrzyskach w Paryżu był za dobrze przygotowany i dlatego jego młot nie latał na medal. Co za młot… (mowa o młocie jako narzędziu).
Mogę się irytować do woli, nikogo raczej specjalnie to nie interesuje. Co mają jednak powiedzieć śp. pani Irena Szewińska, panowie Kazimierz Górski, Hubert Wagner i Jerzy Kulej? W sumie, co niejako zrozumiałe, nic nie mogą już powiedzieć – pozostaje im niestety tylko w grobach się przewracać. Mnie z kolei pozostaje ten przydługi i mało narciarski wstęp zamknąć klamrą, a właściwie „złotą myślą”: klasy się nie kupi, klasę można tylko sprzedać.

Kiedyś to było narciarstwo. Był też Führer.

O narciarstwie. To jak to było kiedyś z tym narciarstwem u nas? No jak to jak? Kiedyś to było narciarstwo przez duże „N”. Kto z was pamięta mistrzostwa świata w Polsce? Ja nie, wy też nie… To dlatego, że się nigdy nie odbyły? Nie, bo odbyły się jakieś 85 lat temu, dokładnie w 1939 roku, między 11 a 19 lutego, oczywiście w Zakopanem. Były to dziewiąte mistrzostwa w historii, począwszy od szwajcarskiego Mürren, gdzie zainaugurowały w 1931 roku. Fakty są takie, że „byliśmy pierwsi w mistrzostwa świata” przed Amerykanami, Szwedami i Norwegami, czyli krajami kojarzonymi w pierwszej linii z „białym sportem”! Brzmi to totalnie abstrakcyjnie, żeby nie napisać absurdalnie, ale koniec końców – dość dumnie.
Po „Anschlusie”, czyli aneksji państwa austriackiego przez hitlerowskie Niemcy, to Wielka Rzesza zdominowała mistrzostwa pod Giewontem, zdobywając 12 medali na 18 możliwych, w tym pięć złotych. Niekwestionowaną mistrzynią została Niemka Christl Cranz, zjeżdżając trzy złota we wszystkich trzech konkurencjach (slalom, kombinacja, bieg zjazdowy). Obecnie takie historie na mistrzostwach się nie zdarzają. Jeśli chodzi o polskie akcenty, wstydu nie było. Fantastyczna „narciarska” kobieta, Zofia Stopkówna, zajęła 8. miejsce w slalomie i kombinacji, a jej sukcesy z trybuny honorowej oklaskiwał trzeci prezydent Rzeczypospolitej, Ignacy Mościcki. Co ciekawe, „Zośka” wywodziła się z biegów narciarskich i była między innymi dwukrotną złotą medalistką polskiego czempionatu. Do alpejskich mistrzostw pod Tatrami zakwalifikowała się niespodziewanie na mistrzostwach Polski, gdzie zajęła najgorsze z możliwych miejsc – czwarte. W tym wypadku okazało się ono wyśmienite! Na marginesie polecam zagłębić się w życiorys pani Zofii – jest nietuzinkowy.
Ten, kto mnie zna, wie jakie podejście mam do skoków narciarskich, ale byłbym totalnym ignorantem, gdybym nie wspomniał o Stanisławie Marusarzu. Mimo olbrzymich apetytów narodu i samego sportowca, zajął „tylko” piąte miejsce. Rok wcześniej z fińskiego Lahti (MŚ) przywiózł srebro i został sportowcem roku w prestiżowym plebiscycie „Przeglądu Sportowego” – jednego z najstarszych dzienników sportowych w Europie. To były dobre złego początki. Kilka miesięcy później Hitler zaorał narciarstwo w Polsce na sześć długich lat. Bogu dziękować, że polskie talenty nigdy nie reprezentowały jego „narciarskiej Rzeszy”.

„Andrew” – tatrzański Bóg (Buk)

Odleciałem troszkę w prehistorię, wróćmy sobie do końcówki lat 60. oraz 70. i 80., które gros z was już dobrze pamięta i miało przyjemność żyć w czasach świetności polskiego narciarstwa zjazdowego. Mogliście opowiadać o nich z przekąsem takim milenialsom jak ja, czyli facetowi urodzonemu w roku wybuchu reaktora atomowego w Czarnobylu. A było o czym opowiadać!
Najpierw jednak wyobraźcie sobie, że w nadchodzącym sezonie polski alpejczyk startuje w legendarnym Kitzbühel. Nie przyjeżdża do Austrii, by niezdrowo się podniecać faktem, że w ogóle może tu wystartować, uznając to za olbrzymi sukces. Przybywa ścigać się jak równy z równym z Fellerem, Kristoffersenem, Braathenem, Noëlem, Strasserem, Rydingiem czy Yulem. Jednym słowem, przyjeżdża wygrać! Żeby było śmieszniej, nie przeszkadza mu fakt, że jeszcze nigdy nie stał na podium… Boooooooooooom! No to już stoi na jego drugim stopniu! Jakby było mało tych przesadnie życzeniowych i absurdalnych wyobrażeń, 28 dni później, na mistrzostwach świata w Saalbach, zdobywa brązowy medal w trójkombinacji alpejskiej (wyobraźmy sobie inną konkurencję, bo trójkombinacji już nie ma)! Tak właśnie kiedyś było, za wyjątkiem miejsca rozgrywania mistrzostw świata, które 54 lata temu odbyły się we włoskiej Val Gardenie.
Tę wspaniałą historię napisał Andrzej Bachleda-Curuś, który w ogóle robił rzeczy niewyobrażalne jak na sportowca z „Trzeciego Alpejskiego Świata”. O skali jego talentu świadczy to, że już jako 15-latek pojechał na swoje pierwsze mistrzostwa świata do Chamonix (1962). Był pierwszym Polakiem (i ostatnim), który wygrał zawody Pucharu Świata. Miało to miejsce w kanadyjskim Banff (1972), a pamiętny sezon ukończył na fenomenalnej drugiej pozycji w klasyfikacji slalomowej oraz ósmej gigantowej. To wszystko złożyło się na kapitalne 6. miejsce w generalce tego najbardziej prestiżowego alpejskiego cyklu na świecie! Popularny „Ałuś”, wraz z tamtejszymi metodami treningowymi, był wówczas jak Rocky Balboa. Najbardziej obrazuje to historia, gdy jesienią zakładał narty i szusował po bukowych liściach, które były śliskie, a więc choć trochę imitowały śnieg. Te „innowacyjne” metody nie wynikały tylko z położenia geograficznego Polski, przede wszystkim wynikały z narciarskiej biedy. Tamtejsi alpejczycy łapali się wszelakich metod, aby narciarski świat nie uciekał im w zabójczym tempie. I tak od jazdy po zakopiańskich krzakach do srebrnego medalu mistrzostw świata w St. Moritz ’74. Ów sukces smakował jak zwycięstwo, bo złoto było zarezerwowane dla goliata tamtych czasów, legendarnego Franza Klammera. Pocieszające jest to, że Rocky też nie wygrał pierwszego starcia z Apollo Creedem, a droga do sukcesu pana Andrzeja była trudniejsza niż „Włoskiego Ogiera”. Była przede wszystkim prozą życia, a nie hollywoodzką bajeczką.
Mnie osobiście w historiach o naszym „Polskim Ogierze” zaimponowała ta najbardziej szlachetna, ta która przypomina nam, że sukces sportowy nie może być osiągany za wszelką cenę. Niesamowite jest to, że doskonale o tym wiedział zaledwie 21-letni, pełen ambicji i głodny sukcesów chłopak z Podhala. Bachleda startował w PŚ w Aspen jako szósty slalomista igrzysk olimpijskich w Grenoble, gdzie stracił zaledwie 0,88 s do najlepszego wówczas zawodnika globu, Francuza Jeana-Claude’a Killego. W Stanach był jednym z faworytów i tak też jeździł – wręcz fantastycznie. Na mecie drugiego przejazdu przy jego nazwisku pojawiła się czwórka. Wszyscy zainteresowani gratulowali mu, w końcu było to jego najwyższe miejsce w dotychczasowej karierze, na domiar – za plecami zostawił Killego! Curuś, długo się nie zastanawiając, podszedł do stanowiska sędziowskiego i powiedział, że ominął bramkę, czego sędzia nie zauważył, i sam kazał się zdyskwalifikować. „Mr. Andrew” z miejsca stał się bohaterem amerykańskiej prasy, co jednak ważniejsze – po raz pierwszy w karierze został zwycięzcą. Tym najcenniejszym – moralnym zwycięzcą… Za tę szlachetną postawę UNESCO, jako pierwszemu sportowcowi znad Wisły, przyznało nagrodę „Fair Play”. Jego zachowanie zostało nazwane najpiękniejszym czynem roku w światowym sporcie. Kiedyś to było… Klasa, panie Andrzeju!

O dwóch bliźniaczkach, co zatrzęsły stokami

Każdy z nas uwielbia w sporcie historie nieoczywiste i niecodzienne, takie które byłyby gotowym scenariuszem na dobry film. Bez chwili zawahania sportowe życie (nie tylko sportowe) sióstr Tlałek umiejscowiłbym w czołówce takowych wydarzeń. Oczywiście najbardziej znanym siostrzanym duetem, jaki widział świat sportu, był duet sióstr Williams. Łącznie wygrały 29 wielkich szlemów i 122 tenisowe turnieje. Imponujące! U panów podobnych historii było więcej – niezniszczalni pięściarze bracia Kliczko, dwukrotni srebrni medaliści olimpijscy i mistrzowie świata NBA Pau i Marc Gasolowie, czy w końcu nasz braterski duet Lijewskich, podwójnych medalistów MŚ w piłce ręcznej. Bądź co bądź, nieporównywalne to sukcesy do Doroty i Małgorzaty, ale to, co sprawiało, że dziewczyny były wyjątkowe, to fakt, że były bliźniaczkami. O ile u mężczyzn mieliśmy kapitalne bliźniacze duety, na czele z braćmi Bryanami, którzy zdominowali światowego debla, o tyle u kobiet na próżno szukać choć w minimalnym stopniu podobnych historii – z wyjątkiem historii naszych sióstr…
Sam jestem bliźniakiem, więc szczególnie ciekawi mnie niezwykła relacja zakopianek. Również z tego powodu, że my z siostrą jakoś możemy żyć bez siebie, a nasze drogi w życiu to dwa odległe bieguny. Z kolei Dorota i Małgorzata przez całą swoją młodość i zawodową karierę żyć osobno nie potrafiły. Były jak jeden, wysoko funkcjonujący organizm, który działał na najwyższych obrotach, gdy tylko były obok siebie. W dużej mierze właśnie tym nadrabiały niedostatek PRL-owskich możliwości sprzętowych i treningowych. Jak jednej nie poszło, to druga miała szansę na rehabilitację, i na odwrót. Co to za różnica, która Tlałka dobrze zjedzie, ważne, że Tlałka! Zawsze „podwójna szansa”… Nie było w nich krzty zazdrości o drugą, niezdrowej rywalizacji czy jakichś innych „słabych akcji”. I choć narciarstwo alpejskie to sport indywidualny, to bliźniaczki były prawdziwą drużyną. Bywało też tak, że ich niezwykła więź i pewnego rodzaju telepatia dawały o sobie znać w nieco mniej przyjemnych sytuacjach. Na jednym z pierwszych (jeśli nie pierwszym) wspólnych Pucharów Świata Dorota była liderką pierwszego przejazdu, a Gosia zajmowała trzecią pozycję. W drugiej odsłonie wypadły z trasy – obie, na tej samej bramce…
Filmowy scenariusz zaczął się rozpędzać, gdy pojawił się romantyczny wątek miłosny. Podczas wywiadu sióstr z Christianem Mogore dla „Le Dauphiné Libéré” coś zaiskrzyło między Dorotą a żurnalistą. Potem już poszło jak rozpędzająca się kula śnieżna. „Doris” na fali miłosnego uniesienia (to moja teoria) otarła się o slalomowy medal na MŚ w Schladming (1982), przegrywając zaledwie 0,20 s brąz, a 0,23 s srebro. Jeszcze w tym samym sezonie Pucharu Świata wywalczyła swoje pierwsze podium. Jak na dobry scenariusz przystało, nie mogło być inaczej niż osiągnięcie tego w kraju swojego francuskiego wybranka. Już w następnym sezonie do równie światowego poziomu zdążyła dojechać „Małgo”. Ba, do igrzysk olimpijskich w Sarajewie (1984) zdołała pięciokrotnie wejść na podium, o jeden raz więcej niż „Doris”. Pamiętny sezon, stojący pod znakiem igrzysk w dawnej Jugosławii, w ogóle dla Polski był absolutnie niesamowity, a z dzisiejszego punktu widzenia wręcz surrealistyczny. 17 grudnia 1983 roku alpejski świat stanął na głowie – i to bez kasku! Włochy, Dolomity i ośrodek narciarski Piancavallo, pierwszy w Italii, który posiadał system sztucznego naśnieżania. Pierwszy i jedyny na świecie, w którym to w pierwszej dziesiątce PŚ znalazły się trzy Austriaczki. Przepraszam najmocniej, pomyliłem się – to były trzy dziewczyny z Polski! Dacie wiarę? Raz, dwa, trzy! Miejsce 2. – Małgorzata, miejsce 7. – Dorota, miejsce 8. – Ewa Grabowska! Starsza o niespełna pół roku koleżanka ze Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Zakopanem. Przyznać się, niewielu z was o tym wiedziało. Nieistotne, możecie na chwilę się rozmarzyć…
Historia Tlałek nabrała szalonego tempa. Małgorzata otarła się o medal w Sarajewie, a Dorota odniosła pierwsze i jedyne dla Polski kobiece zwycięstwo w alpejskim Pucharze Świata. Potem to już było naprawdę dobre „kino”. Sportsmanki wyjechały na treningi do Francji, czym rozjuszyły komunistycznych działaczy PZN. Związek wyrzucił dziewczyny z kadry i zdyskwalifikował je, nie dając możliwości na dalszą międzynarodową karierę. Dał ją francuski romantyzm, jak i również nieokreślonego pochodzenia zimny pragmatyzm. Siostry wzięły ślub z braćmi Mogore. W przypadku Małgosi miłość z młodszym bratem Christiana była fikcyjna, ale fikcyjny ślub i przyjęte obywatelstwo pozwoliły na legalny pobyt we Francji. Najistotniejsze było jednak to, że bliźniaczki były razem i mogły nadal kontynuować kariery, z nieporównywalnie większymi możliwościami niż w smutnej PRL-owskiej rzeczywistości. Niestety, dla nas zjeżdżały już pod flagą trójkolorowych. Nie musiały jednak w zamian zrzec się polskiego obywatelstwa, a do końca kariery w sercu woziły biało-czerwone barwy.
Zapewne zadajecie sobie pytanie, która z bliźniaczek była lepszą narciarką? W moim przekonaniu nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Traktuję ich wyniki jako wspólne osiągnięcia. Jestem przekonany, że nie byłoby ich, gdyby nie wyjątkowa bliźniacza więź. A to, że tylko Dorocie udało się być tą pierwszą? Hmmm, trochę mnie to nie dziwi – przecież z łona matki też wyszła pierwsza, i to o całe pięć minut. Kiedyś to było…

Czas milenialsów, czas nadziei

Każdy dzieciak uprawiający na poważnie dowolną dyscyplinę sportową, żeby mieć z tego radość, a jednocześnie rozwijać się w niej, musiał mieć jakiś punkt zaczepienia – widzieć w tym głębszy sens. Z perspektywy upływających moich prawie 40 lat ten sens był cholernie prosty: trzeba było mieć idola, jakiś bohaterski wzór do naśladowania. Tu pojawiała się pierwsza przeszkoda – na polskim podwórku owego wzoru, powiedzmy międzynarodowego formatu, na próżno było szukać. W pierwszej kolejności wpatrywałeś się w starszych kolegów i koleżanki w swoim rodzimym, miejscowym klubie sportowym. Kurczę, oni byli dla mnie prawdziwymi kozakami! Paradoks polegał na tym, że nawet nie wiedziałem, czy dobrze jeździli w zawodach, czy mieli jakieś tytuły, czy, jednym słowem, byli dobrzy. Było to kompletnie nieistotne! Byli „starszakami”, trochę niedostępnymi dla takich gnojków jak ja. Do tego mieli ochraniacze na kolana i gardy na kije, którymi mogli walić bez opamiętania w slalomowe tyczki, których ustawienia totalnie nie rozumiałeś. Reasumując, to był najwyższy poziom wtajemniczenia, największy poziom uznania przez „żółtodziobów”. To był totalny szpan!
Z czasem, nabierając obycia i narciarskiej świadomości, zaczynałeś rozumieć, gdzie jest wielki świat i w tym świecie szukałeś swoich drogowskazów. Pierwszym z nich został Marc Girardelli, choć to bardziej sprawka mojej nieodżałowanej mamy, która z pasją opowiadała mi o jego nieziemskich osiągnięciach narciarskich, perturbacjach narodowościowych i potwornych kontuzjach. Szczególna była ta z Sestriere, grudnia 1989 roku, kiedy to Luksemburczyk o włos uniknął trwałego inwalidztwa. Cudem wrócił w następnym sezonie i tym bardziej niewytłumaczalnie dla mnie zdobył swoją czwartą z pięciu dużych Kryształowych Kul… Choć już nie w jego największym „prajmie”, to wielkie to szczęście, że mogłem zagarnąć dla siebie choć mały kawałek tortu i widzieć, jak Marc jeździ po alpejskich stokach. Dla mnie najbardziej wszechstronny i najlepszy alpejczyk, jaki stąpał po tym świecie. Kiedyś to było…
Jak już zrozumiało się, gdzie jest narciarski świat i coś tam umiało się skręcać (podkreślam „coś tam”), to przyszedł pierwszy zagraniczny wyjazd i to na „lodowiec”. W głowie 10-latka „lodowiec” był czymś nie do wyobrażenia, czymś mitycznym. Do tej wielkopomnej chwili nie uważam, że mieliśmy jakoś lepiej aniżeli było to za komuny. Ja też zaznałem treningów, gdzie ubijałem stok, podchodząc na jego szczyt, by móc z niego zjechać. Jeździłem w jednoczęściowym kombinezonie, wełnianych skarpetach, szmacianych rękawiczkach, w za dużych o dwa numery „tyłowłazach” i wątpliwej jakości polsportach z drugiej ręki. No i te gałęzie zbierane w lesie, malowane niebieską i czerwoną farbą, między którymi jeździliśmy gigantowe ewolucje. Myślicie, że czegoś mi brakowało? Nic bardziej mylnego – byłem szczęśliwy i napalony na narciarstwo jak szczerbaty na suchary. To były czasy…
Wracając do „lodowca” – na miejscu, ku wielkiemu zaskoczeniu, okazało się, że nie jeździ się po lodzie! Może i dobrze, bo mogło się skończyć gorzej niż złamane trzy kręgi, lot helikopterem do tyrolskiego szpitala i smutny powrót karetką do paskudnego polskiego szpitala… Po roku wróciłem jak Marc Girardelli i w swoim pierwszym „Pucharze Polski” zająłem 6. miejsce w slalomie. Nieważne, że większość lepszych narciarzy wypadła z trasy, a moja strata do zwycięzcy wynosiła naście sekund. Ta szóstka była dla mnie ogromną nagrodą za zeszłoroczne mało przyjemne zetknięcie z poważniejszym narciarstwem. Był to również niemały powód do dumy, że sprostałem najtrudniejszej trasie w Polsce – tej, na której w 1974 roku odbył się jedyny Puchar Świata w naszym kraju. Kiedyś to było…
Byłoby na tyle z tą moją nieprzyzwoitą megalomanią, bo oto w 1998 roku pojawia się światełko w ciemnym jak smoła tunelu polskiego narciarstwa. Andrzej Bachleda junior! Oprócz nazwiska junior nie miał wielkich argumentów, żeby pokładać w nim jakieś spektakularne olimpijskie nadzieje. Owszem, niecałe dwa miesiące przed najważniejszym startem w karierze 23-latek zdobył swoje pierwsze punkty w PŚ, zajmując bardzo dobrą 14. pozycję w slalomie. Jednak w trzech kolejnych startach przed igrzyskami w Nagano przy jego nazwisku widniała adnotacja DNQ2. Osobiście raczej o tym nie wiedziałem – obchodziło mnie tu i teraz. Wierzyłem ślepo w Polaka Narciarza, nie mniej jak w dwójkę saneczkarską, której trenerem był mój tata i która startowała tego samego dnia, 13 lutego. Bachleda po dwóch pierwszych przejazdach slalomu do kombinacji sprawił mi emocje, których nigdy wcześniej nie zaznałem. Młody Andrzej był na medalowej pozycji. Świat alpejski znowu stanął na głowie za sprawą Polski, chociaż na chwilę. Curuś zjazd, jak na swoje doświadczenie i możliwości treningowe zjazdów, pojechał z „jajami” i bez kompleksów, lecz to niestety nie wystarczyło. Finalne, nie ma co mówić, kapitalne piąte miejsce było wynikiem „ponad stan”, a ja w końcu zobaczyłem na własne oczy polskiego zawodnika, który zaistniał na arenie międzynarodowej. Z miejsca zyskał u mnie miano narodowego bohatera. Tamten 13 lutego musiał mieć jednak też pechową odsłonę. Saneczkarze Robert Mieszała i Piotrek Orsłowski totalnie zawalili swój start, a ja z tego powodu płakałem jak bóbr. Po latach ojciec mi przyznał, że już przed wyjazdem na igrzyska wiedział, że z tej mąki chleba nie będzie…
„Anżej” miał wielki talent – pewne to jak „techno w trendzie” – odziedziczył go wraz z genami po seniorze. Rozwijał się w większości we Francji i pewnie dzięki temu zaskoczył jeszcze kilka razy, choćby w kultowym Wengen (5. miejsce) czy na igrzyskach w Salt Lake City (10. miejsce). Mam jednak przeczucie graniczące z pewnością, że mógł osiągnąć o wiele, wiele więcej. Z moich domysłów wynika, że chyba przeszkodziła w tym jego dusza artysty. W środowisku mówiło się, że kochał swoją gitarę bardziej od swoich nart.
Minęła blisko dekada, aby móc znowu cieszyć się z obecności Polaka w „trzydziestce” na arenie międzynarodowej. Mowa o szczyrkowianinie Maćku Bydlińskim. Wielu deprecjonuje jego sukcesy, biadoląc, że to mało prestiżowa konkurencja – „kombinacja”, że jak zajął najlepsze 9. miejsce, to tylko 10 zostało sklasyfikowanych (10. był zdobywca wielkiej Kryształowej Kuli Carlo Janka!). Drodzy! „Bydlak” zrobił to w Kitzbühel, jadąc najniebezpieczniejszy i najtrudniejszy zjazd na świecie! Nie wiem, czy ktoś jeszcze z Polaków miał tę wątpliwą przyjemność. Druga sprawa – to nie jego wina, że z tras powypadało 16 zawodników, w tym uznane marki jak Reichelt, Fill, Paris, Ganong, Nyman, Ligety. Maciek, choć lepszym alpejczykiem od nich nie był, to tamtego dnia okazał się solidniejszy. Dwa lata później, choć zajął teoretycznie słabsze, 12. miejsce, ale już bezpośrednio w walce pokonał Kriechmayra, Baumanna, Murisiera, Zurbriggena czy Casse, którzy zostali sklasyfikowani wśród 27 zawodników. Kto tego nie docenia, jest zwykłym ignorantem.
O ile wyniki Maćka postrzegam jako pozytywny akcencik w smutnej rzeczywistości, o tyle nie był to akcent, który mógłby ją diametralnie zmienić. Inaczej było wśród kobiecego narciarstwa. Wprawdzie od poczynań sióstr Tlałek do kolejnych punktów w Pucharze Świata, które coś „ważyły”, czekać trzeba było lata świetlne.

Team Poland

Kasia Karasińska, moja starsza koleżanka z miasta Karpacz, w sezonie 2006/2007 uzbierała 88 slalomowych oczek, które dały jej finały Pucharu Świata w szwajcarskim Lenzerheide. Tak, Dolnoślązaczka była wśród najlepszych 25 kobiet na świecie. Konsekwencja, solidność i stabilność formy dała prawo do tego, aby nieśmiało, ale jednak pomyśleć: „Wow, mamy stałą bywalczynię narciarskiej Ligi Mistrzów, i tak już przecież musi zostać”. A jednak – „musi to na Rusi”. Po raz kolejny w życiu okazało się, że nic w nim nie można uznać za pewnik. Nawet wtedy, gdy kadrę kobiet prowadzi wszechmogący „Wuja z Hameryki”, którym wówczas z automatu stał się austriacki trener Roland Bair. W końcu wszystko, co zagraniczne, to lepsze niż nasze, a już na pewno narciarstwo austriackie.
Żeby nie było – w tym wypadku z mojej strony nie ma odrobiny sarkazmu. Tamte działania miały większy sens! Zawiązała się perspektywiczna grupa o nazwie „Kadra B” (było tak słabo, że nie było kadry A), w której skład wchodziły cztery dziewczyny. Młodziutkie i niezwykle utalentowane zakopianki – Agnieszka Gąsienica Daniel (16 lat) i Aleksandra Kluś (17). Trzon grupy stanowiły Kasia (22) i Dagmara Krzyżyńska (23), które w poprzednim sezonie nie wywalczyły minimum na igrzyska w Salt Lake City. Do imprezy w Turynie miało się to zmienić. Olbrzymi udział w tym projekcie miał śp. biznesmen i tata Kasi, pan Andrzej Karasiński. Został on swoistym menadżerem tej grupy, dbając o każdy aspekt przedsięwzięcia, a przede wszystkim o pozyskanie na nie odpowiednich środków.
Efekty współpracy z „zachodnim wujem” przyszły szybciutko i były piorunujące. W pierwszym roku każda z dziewczyn zrobiła mniejszy lub większy postęp. Kasia zaczęła jeździć na poziomie 20 FIS-punktów w slalomie i była bliska pierwszych punktów w PŚ. Najmocniej jednak wystrzeliła Daga, która zatrzęsła Pucharem Europy, wygrywając m.in. we włoskim Abetone. Na listach miała 8 FIS-punktów w gigancie! Ten, kto się zna, to wie, ile to jest. Następny rok to jednak znaczny regres gigancistki i premierowe punkty w PŚ slalomistki. Obie „dojechały” do igrzysk w Turynie, obie uplasowały się pod koniec trzeciej dziesiątki w swoich koronnych konkurencjach.
Dalszy scenariusz po części znacie za sprawą wspomnianej już świetnej kampanii Kaśki. Potem było już tylko gorzej. Formuła z Rolandem się wyczerpała, a na ratunek przybył z ziemi włoskiej do Polski Livio Magoni, brat Paoli – złotej medalistki z Sarajewa. Cudów nie było, nawet wtedy, gdy moja ówczesna dziewczyna, znająca włoski, pojechała na PŚ do Flachau, by, nazwijmy to, pomóc w komunikacji. Nie pomogło. Livio pozbierał z piaskownicy swoje zabawki i nawet nie zdążył wyśpiewać „arrivederci”, burknął tylko szybkie „ciao”, spierdzielam…
Patrząc z perspektywy czasu, lepiej dla Włocha nie mogło się to potoczyć. Późniejsze dwie wielkie Kryształowe Kule z Tiną Maze i Petrą Vlhovą na zawsze wypchnęły go z cienia znanej siostry i dały mu paszport do tego, by móc nazywać się wielkim trenerem. Karasińska już nigdy więcej nie zbliżyła się do swojej najlepszej slalomowej formy. Agnieszka Gąsienica Gładczan, mimo olbrzymiego talentu, nie zrobiła większego zamieszania w PŚ, moim zdaniem tylko dlatego, że przedwcześnie zakończyła karierę. Na tym etapie nie miała gorszych wyników niż jej siostra Maryna.

Teraz to jest

Teraz więcej prywaty. Wracam do pisania po dość długiej przerwie i, szczerze mówiąc, ciężko mi idzie. Skrobię ten tekst w męczarniach, z trudem klejąc zdania, jakbym spłacał raty za kredyt we frankach – bez końca. Cały czas mi przyświeca światełko w tunelu, że dojdę do tego momentu. Do momentu, w którym skończą się męczarnie w moim pisaniu i w polskim narciarstwie alpejskim. Że w końcu żyję w czasach, gdzie jestem świadkiem większego momentu, że jest jak „kiedyś”, że w końcu wiem, jak to jest cieszyć się z sukcesów Polski na alpejskich stokach. A co najlepsze (jednocześnie najgorsze) – przyzwyczajać się do tego, nie pamiętając, w jakich bólach to się rodziło, a potem dojrzewało.
Brak pokory z mojej strony? Jeśli tak, to jest to wina Maryny Gąsienicy Daniel. Tytułem wstępu: jaką to trzeba być silną, charakterną, ambitną i niepoddającą się kobietą, żeby 33 razy bić głową w mur i za 34. razem go rozwalić. Marynie zajęło to siedem długich lat od debiutu w Pucharze Świata. W sezonie 2018/2019 w dobrym stylu zdobyła pierwsze gigantowe punkty w austriackim Semmering, a miesiąc później w słoweńskim Mariborze była oczko wyżej (18. miejsce). Oho! Obudziły się nadzieje i odrobina podniecenia w oczekiwaniu na następny sezon. Nadzieja matką wiadomo czego… Merry łamie okrutnie piszczel na zgrupowaniu w Argentynie. Operacje, komplikacje, rehabilitacje – generalnie przerąbane. Kolejnego sezonu nie będzie, no i w ogóle módlmy się, żeby jeszcze jakiś był. Naprawdę?
Za rok wstała, otrzepała swoją góralską suknię i bez najmniejszej krępacji wbiła się do bardzo wąskiej grupy piętnastu najlepszych gigancistek na świecie. Nie starczyło jej – głód nart po przymusowej absencji był na tyle duży, że została szóstą gigancistką na mistrzostwach świata Cortina 2021. Było już pewne jak w banku, że po ponad 30 latach Polka stanie się stałym, a co ważniejsze, doskonale pasującym elementem alpejskiej elity. Rozpędziło się. Pamiętna seria trzech szóstych miejsc w Pucharze Świata z rzędu, pierwsza dziesiątka klasyfikacji gigantowej, wszystko podkolorowane ósmym miejscem na pekińskich igrzyskach. „Polska Rakieta” czuła się pewnie w Pucharze Świata jak pitbull w kurniku.
A teraz tak bardzo poważnie. Śmiać mi się chce i jednocześnie się denerwuję, słysząc głosy o „słabym sezonie” zakopianki, która już jest stara, bo ma 30 lat. Beczka śmiechu! Ha ha ha! Był słabszy, ale słaby? Nie chcę się rozwodzić, ale szanujmy się. Przypominam tylko, że kilka lat temu mlaskalibyśmy z zachwytu po takim sezonie – i to nie gorszym niż ten, który zaliczyli skoczkowie (szpila!). Znajdźcie mi zawodniczkę z czołówki, która nie miała jednego słabszego sezonu? Na „pstryk” znajdę więcej tych, które miały po dwa słabsze, albo takie, które po 30-tce lepiej jeżdżą niż przed. Znając jej charakter, Merry za żadne skarby nie odpuści. Ona jest bardziej wkurzona niż my razem wzięci, ale ma do tego prawo, a delikatna różnica polega na tym, że my nie. Nabierzmy dystansu w tych swoich bańkach oczekiwań, do których ciągle rościmy sobie to prawo. Osobiście bynajmniej sobie nie roszczę. Zdążyłem mocniej poznać duet trener Marcin Orłowski i Maryna. Towarzyszyłem im (do noszenia nart się nawet nadawałem) przy kilku treningach i Pucharach Świata. Wiem jedno – moje słowa o jej charakterze nie są wycieczką palcem po mapie. Wiem, co mówię. Wiem też, że Orłowski przeszedł tę drogę razem, ramię w ramię z Gąsienicą Daniel, i bez niego nie byłoby dziś w końcu tak pięknie. Dzięki, ekipo, że teraz to jest…

Kiedyś to będzie

Szalenie istotne dla rozwoju polskiego narciarstwa jest to, że zakopianka doczekała się bardzo szybko i w trakcie trwania kariery swojej następczyni w postaci Magdy Łuczak! To jest to coś, co pozwala nam wierzyć w jakąś sensowną ciągłość. To, jak dynamicznie i w jakim wieku rozwija się łodzianka, jest praktycznie niespotykane u zawodniczek z krajów „niealpejskich” i małych narciarskich nacji. Łuczak w zaledwie swoim czwartym starcie w karierze jako dwudziestolatka zdobyła swoje pierwsze punkty w alpejskim Pucharze Świata. Na wyobraźnię działa również fakt, że identyczną statystyką może pochwalić się najlepsza dzisiaj alpejka na świecie – zawodniczka wszech czasów, Mikaela Shiffrin. Budujące jest to, że Łuczak jest „materiałem”, z którego przypuszczalnie można dużo więcej zbudować w przyszłości w porównaniu do naszej najlepszej obecnie zawodniczki. Przekonuje mnie do tego kilka faktów. Po pierwsze, jest dużo młodsza, co zrozumiałe – bardziej perspektywiczna. Po drugie, jej talent rozwinął się wcześniej. Wcześniej ugruntowała swoją pozycję w „trzydziestce” Pucharu Świata w „bazowej” rozwojowo konkurencji, jaką jest slalom gigant. Po trzecie, ma znakomite warunki fizyczne (przypomina mi Vlhovą), które pozwalają jej na rozwój w dwóch technicznych konkurencjach (jeździ również w slalomie). Z biegiem czasu i doświadczenia spokojnie może dołożyć trzecią – szybkościową konkurencję. No i jeszcze te studia w „Amerykach-Kolorado”, towarzyszące w karierze. Ambitnie. „American Dream” – po prostu materiał!
A teraz żeby nie było tak kolorowo. Musimy być tego świadomi, że obraz naszych reprezentantek nie jest odzwierciedleniem stanu naszego narciarstwa alpejskiego. Niepokojące jest to, że dziewczyny to wybitne jednostki, a nie produkt naszego polskiego systemu szkolenia.
Maryna! Magda! Zawsze z klasą i do przodu, żebyśmy kiedyś mogli wspominać, jak to kiedyś było… POLSKA!

Artykuł pochodzi z Magazynu NTN Snow & More nr 1/2024/2025. Jeśli chcesz przeczytać więcej narciarskich treści zamów tegoroczne i archiwalne numery w wersji papierowej lub e-wydań PDF w naszym sklepie.

Znaczniki

Podobało się? Doceń proszę atrakcyjne treści i kliknij:

Dodaj komentarz

Zobacz także

Inne artykuły

kiedyś to było

Kiedyś to było…

W pewnym momencie swojego żywota słowa z tytułu tego tekstu doprowadzały mnie do absolutnej niemocy. Co rusz przeradzała się ona w klasyczną, czyli upadlającą człowieka, frustrację. Miałem bardzo mało argumentów,

katarzyna ostrowska

CARV 2 – jak zmienił się ten gadżet?

Wiosną miałam okazję przetestować CARV – innowacyjny produkt, który analizuje technikę jazdy narciarza w czasie rzeczywistym. Artykuł o tym, jak przebiegały testy, jakie możliwości daje to „inteligentne” urządzenie oraz co możemy

Newsletter

Dołącz do nas – warto

Jeśli chcesz dostawać informacje o nowościach na stronie, nowych odcinkach podcastu, transmisjach live na facebooku, organizowanych przez nas szkoleniach i ważnych wydarzeniach oraz mieć dostęp do niektórych cennych materiałów na stronie (np. wersji online Magazynu NTN Snow & More) wcześniej niż inni, zapisz się na newsletter. Nie ujawnimy nikomu tego adresu e-mail, nie przesyłamy spamu, a wypisać możesz się w każdej chwili.