Inline alpine (więcej o tej dyscyplinie tutaj) ma od kilku lat bezsprzecznego lidera – Kristapsa Zvejnieksa z Łotwy. Wielokrotnego mistrza świata i Europy w tej dyscyplinie spotkałem absolutnie przypadkowo, wracając z après-ski we włoskiej Soldzie. Zainspirowany jego filmami z przejazdów wypytywałem o szczegóły startów w Pucharze Świata, igrzyskach w Soczi oraz Vancouver. Rok później spotkaliśmy się w tym samym miejscu – tym razem jednak postanowiliśmy, że naszą wspólną rozmowę przeprowadzimy w formie wywiadu. Mimo że gadałem jak najęty, udało mi się wyciągnąć od Kristapsa kilka zakulisowych informacji. O tym, dlaczego inline alpine pełni ważną rolę w przygotowaniu narciarza, dlaczego Aleksandr Choroszyłow to klawy gość, jaka jest recepta na przedstartowy stres oraz jak to jest startować w wieku 18 lat na igrzyskach – najlepszy łotewski slalomista – Kristaps Zvejnieks.
Pochodzisz z kraju, który nie słynie z narciarskich tradycji. Jak rozpoczęła się twoja przygoda z narciarstwem?
Wszystko zaczęło się od mojej matki, która w czasach swojej młodości reprezentowała barwy byłego Związku Radzieckiego. Na rok przed moimi narodzinami udało jej się wygrać wszystkie konkurencje podczas mistrzostw Łotwy. Naturalną koleją rzeczy było to, że jej pierwsze dziecko, czyli ja, również będzie jeździło na nartach – zacząłem w wieku trzech lat. Z początku była to zwykła jazda z górki, dla zabawy. Nie uczęszczałem do żadnych szkółek, a moimi pierwszymi trenerami byli rodzice.
Łotwa nie słynie raczej z alpejskich tras. Gdzie trenowaliście?
Kiedy byłem młodszy, jeździliśmy mniej więcej co dwa dni do Siguldy, oddalonej o godzinę drogi od mojego rodzinnego miasta – Rygi. W zasadzie Sigulda to jedyny ośrodek narciarski w Łotwie, choć jest niewielka i płaska – ma zaledwie 300 metrów długości. Trenowaliśmy różne elementy, bo rodzice nie wiedzieli, czego jeszcze się po mnie spodziewać.
Kiedy zaczęło przybierać to bardziej profesjonalny charakter?
Moi rodzice przede wszystkim chcieli, żebym ze sportu wyciągał to co najlepsze, czyli był szczęśliwy oraz cieszył się tym, co robię. Pochodzę z rodziny o narciarskich tradycjach i naturalną koleją rzeczy było to, że zacząłem się tym zajmować, mimo małej popularności narciarstwa w moim kraju. Byliśmy mocno skoncentrowani na treningach, nie wybiegając za daleko w przyszłość. Jeździliśmy wtedy sporo po Europie – Austrii, Słowacji, Czechach i Polsce.
Myślałeś już wtedy o reprezentowaniu swojego kraju na międzynarodowej arenie?
Zawsze gdzieś z tyłu głowy ta myśl tkwiła. W wieku 16 lat po moich pierwszych FIS-owych zawodach mama przyszła do mnie z informacją, że jedziemy na mistrzostwa świata juniorów. Zapytałem się wtedy – „Ekstra, jedziemy oglądać?”.
Miałeś już wtedy całkiem dobre punkty.
Tak, ale nadal nie myślałem o sobie jak o zawodniku mogącym rywalizować na arenie międzynarodowej. Miałem swoje dobre wyniki, zdobywałem doświadczenie na zawodach, ale nadal nie wyobrażałem siebie pośród najlepszych z całego świata. Oczywiście pozostawało jeszcze to marzenie, które ma każdy zawodnik – być najlepszym i startować na igrzyskach.
W końcu okazja nadeszła i wystartowałeś w Vancouver.
To było niesamowite przeżycie – dotrzeć do światowego topu. Na igrzyskach startowałem z dobrymi punktami, ale małym doświadczeniem. Przed igrzyskami w Kanadzie wystartowałem w kilkunastu zawodach rangi FIS, ale nigdy w Pucharze Europy czy Świata, przecież nie miałem jeszcze 18 lat. Prosto z zawodów FIS wskoczyłem na międzynarodowy poziom, co było dla mnie ogromnym krokiem. Patrząc teraz z perspektywy czasu, być może był on zbyt duży. Igrzyska trochę mnie przerosły – byłem mocno zestresowany, wszystko wydawało się być takie trudne…
Jak ci poszło?
Trasa była naprawdę szybka, trudna i wymagająca, na dodatek padał deszcz. Nie pomagał też numer (76 – przyp. red.). Mimo że okoliczności nie sprzyjały, skupiłem się na tym, aby dojechać oraz żeby czas przejazdu był jak najkrótszy. Dałem z siebie wszystko. Pomijając wyniki, które były całkiem dobre jak na debiut (37. w SL, przyp. red.), było to dla mnie świetne doświadczenie motywujące do dalszej pracy.
Jak to jest w tak młodym wieku startować na igrzyskach?
Uczucie nie do opisania. Jesteś częścią olimpijskiej społeczności, mieszkasz w wiosce olimpijskiej, zadajesz się ze sportowcami z całego świata, poznajesz nowych ludzi. Atmosfera jest zupełnie inna od tego, czego można doświadczyć w APŚ. Na igrzyskach każdy uczestnik jest gwiazdą – każdy chce do ciebie podejść, pogadać, zrobić zdjęcie. Na pucharach widownia zostaje tylko na czołówkę.
Twoje wyniki wskazują, że po igrzyskach mocno wziąłeś się za ich poprawianie.
W trakcie olimpiady (okres pomiędzy igrzyskami – przyp. red.) ostro trenowałem i zdobyłem mnóstwo doświadczenia. Zacząłem startować w zawodach alpejskiego Pucharu Świata, z mniejszym lub większym powodzeniem. Oprócz tego jeździłem dużo po świecie, zaliczając różne zawody – od Japonii po Amerykę. Poznałem trochę lepiej cały alpejski cyrk, jak również zawodników. Z czasem, gdy wyniki stawały się coraz lepsze, dotarło do mnie, że poza numerem startowym niczym się nie różnimy i dobre wyniki są na wyciągnięcie ręki.
Pomagało w tym pozytywne nastawienie?
Dokładnie – nie myślałem o nich w kategorii superatletów, gości nie do objechania, którzy jeżdżą nie wiadomo jak szybko. Już sam fakt, że z nimi startowałem, pozwalał mi sądzić, że jestem jak oni. Pokorne nastawienie donikąd by mnie nie doprowadziło, musiałem brać to co moje – myślałem wtedy „skoro tu jestem, to musi to coś znaczyć, zasłużyłem na miejsce, w którym się znajduję”.
Jak poszło na drugich igrzyskach?
Dzięki temu, że w przerwie między igrzyskami zaliczyłem spory progres oraz poprawiłem punkty, zacząłem więcej od siebie oczekiwać. Być może za wiele. Dość szybko zakończyłem swój przejazd, łapiąc tyczkę. Nie byłem zasmucony, tylko po prostu rozczarowany. Trudno mi było zaakceptować, że szansa, na którą tak długo czekałem, ucieka. Mimo że zjechałem całkiem dobrze w GS, nadal ciężko mi się wspomina te igrzyska.
Jaką masz receptę na presję?
Narciarstwo czasami bywa niesprawiedliwe – poświęcasz mu całe życie, ostro pracujesz na wyniki, które nie przychodzą od razu. To gra błędów, gdzie 2 centymetry w złą stronę niweczą twoją szansę na sukces. Dodatkowo trasa nie jest równa dla każdego, a czasami nawet warunki nie pozwalają na normalną jazdę – wtedy sztuką jest nie zwalić przyczyn porażki na zewnętrzne czynniki. Nietrudno jest się poddać, zwłaszcza jak nie masz ułatwionego startu. W moim przypadku nie zrażałem się porażkami, tylko wyciągałem z nich wnioski i mocno piąłem wzwyż.
Był jakiś krytyczny moment w twojej karierze?
Po igrzyskach w Kanadzie utknąłem na poziomie 30 albo 35 punktów. Ostro trenowałem, ale rezultaty się nie poprawiały. Zacząłem wątpić w sens mojej kariery i zacząłem chodzić do psychologa sportowego. Tłumaczył mi, że powinienem więcej uwagi przykładać nie do wyników, tylko do tego, co ten sport ma mi do zaoferowania i jakim czyni mnie nie tylko zawodnikiem, ale i człowiekiem. To myślenie zdjęło ze mnie ciężar presji i stagnacji. W tydzień po wizycie zjechałem 25 punkty, a następnego dnia 17, startując z 32. numerem. W tym momencie stałem się najlepszym narciarzem w historii Łotwy, co dało mi dużą dozę motywacji. Ludzie zainteresowali się moją osobą oraz wynikami. Najlepsze jest to, że w sumie nie wiem, jak to zrobiłem, ale zdałem sobie sprawę, że większość składowych sukcesu siedzi w głowie.
Kto jest twoją inspiracją w narciarstwie?
Jedyną osobą, która przychodzi mi do głowy, jest Aleksandr Choroszyłow.
Co czyni go tak specjalnym? Wygrana w Schladming?
Sposób, w jaki dotarł na szczyt. Pamiętam, że cztery lata temu zdobywaliśmy podobną liczbę punktów. Na jednych zawodach jechaliśmy nawet na zbliżonym poziomie. Obecnie Choroszyłow osiągnął taki poziom, że jest szybki, świetnie przygotowany kondycyjnie i wygrywa zawody Pucharu Świata. Wszystko osiągnął krok po kroku dzięki systematycznej i ciężkiej pracy. Jego osiągnięcia w dość późnym wieku pozwalają mi sądzić, że mnie również może to spotkać. Dają mi dużo nadziei i inspiracji. Aleksandr jest doskonałym przykładem, że cierpliwość w narciarstwie popłaca. Sposób, w jaki cieszył się po wygranej w Schladming, był popisem jego skromności.
Postrzegasz go jako swojego idola?
Raczej tak. Oczywiście można powiedzieć, że Marcel Hirscher jest obecnie najlepszym narciarzem oraz supergwiazdą, ale za wiele o nim powiedzieć nie mogę – rozmawialiśmy raz czy dwa. Z Aleksandrem natomiast gadam na wszystkie tematy – jest naprawdę miłym, otwartym i zupełnie normalnym gościem. Takiego jak on spotkałbyś na ulicy w Rosji. Jest skromny i zawsze pyta o moją matkę i rodzeństwo.
Oprócz narciarstwa uprawiasz także inline alpine. Na przestrzeni lat dowiodłeś, że jesteś jednym z najlepszych zawodników w tej dyscyplinie. Jak zainteresowałeś się tym sportem?
Trening na rolkach był częścią naszego przygotowania do sezonu. Najpierw jeździliśmy dla zabawy, po płaskich odcinkach, z czasem zorientowaliśmy się, że istnieje odrębna dyscyplina. Rodzice podkręcili temat i założyli krajową federację, aż w końcu w 2007 roku zorganizowaliśmy pierwsze zawody w inline alpine. Z początku nie było łatwo – dyscyplina była bardzo młoda i ciągle się rozwijała. Na szczęście Niemcy, którzy są jej prekursorami, byli bardzo pomocni.
Czego nauczył cię inline alpine w odniesieniu do narciarstwa?
Przede wszystkim udział w zawodach inline alpine utrzymuje mnie w dobrej mentalnej kondycji przez całe lato. Przerwa między sezonami może trwać nawet do ośmiu miesięcy. Dzięki rolkom zostajemy w dobrym rytmie startowym. To pomaga w koncentracji, myśleniu na trasie i daje ci więcej mocy. Nie rozstajesz się z adrenaliną towarzyszącą zjazdom oraz presją związaną z przygotowaniem do nich.
Jak wygląda sprawa różnic w technice? Sceptycy twierdzą, że ten sport więcej przeszkadza, niż pomaga. Jakie jest twoje zdanie?
Jeśli chodzi o różnice, rolki i narty mają ze sobą naprawdę wiele wspólnego. W obu dyscyplinach masz podobną technikę zbijania tyczek, podobny sprzęt, cel – jakim jest grzanie w dół najszybciej jak się da, wszystko jest takie samo albo bardzo podobne. Oprócz tego sylwetka, pozycja oraz ułożenie ciała są identyczne. W inline alpine też są dwa przejazdy, dwie inspekcje tras, ta sama technika, nacisk na dolną nogę, ramiona mocno wypchnięte do przodu, poszukiwanie prędkości, minimalizowanie strat, gra błędów. Dużą zaletą jest to, że każdy jedzie w takich samych warunkach. To sprawia, że złych wyników nie zwalisz na to, że trasa jest już podziurawiona – tutaj wszystko zależy od ciebie. To również jest istotne w mentalnym przygotowaniu do sezonu.
Co w tym sporcie daje największą frajdę?
To, że jest to sport dla dużych miast, dla dużych widowni. W tym roku w Hiszpanii odbył się Puchar Świata, który zgromadził około trzech tysięcy widzów.
Nie wspominając o atmosferze towarzyszącej takim zawodom – cała miejscowość żyła tą imprezą, cieszyła się, że może w tym uczestniczyć. Czułeś się jak gwiazda. Mimo że inline szybko kupuje serca widowni, nadal jest mało popularny. Szkoda, bo zapewnia wszystko, co w sporcie się liczy – adrenalinę, prędkość, wypadki, spektakularne przejazdy, krew i łzy. Może to zabrzmieć dziwnie, ale tego dzisiejszy widz potrzebuje, a to liczne widownie decydują o popularności sportu. Najlepsze, że wszystko to może dziać się w twoim mieście, tuż za twoim oknem.
Jesteś odpowiedzialny za głos zawodników w międzynarodowej komisji inline alpine. Czy są plany, by uczynić tę dyscyplinę przyjaźniejszą dla widza?
Staramy się zachęcać ludzi odpowiedzialnych za organizację zawodów w poszczególnych krajach do pójścia o krok dalej. Chcielibyśmy, żeby było to tak spektakularne jak City Events. Dobrym sygnałem jest, że coraz więcej krajów interesuje się tą dyscypliną i wkłada w nią dużo serca, jak Hiszpania. Cieszy fakt, że pojawiają się nowi zawodnicy, jak chociażby z Polski czy Serbii. Mimo tych postępów nadal uważam, że największym problemem inline alpine jest brak funduszy i profesjonalizmu. Czasem zawody przybierają formę rodzinnego pikniku, a ten trend raczej donikąd nas nie doprowadzi.
Z moich obserwacji między przejazdami wynika, że jesteś mocno odprężony, jak to robisz?
To prawda, chciałbym, żebym zawsze był tak zrelaksowany przed startami na nartach… Wszystko siedzi w moim nastawieniu do tego sportu. Obecnie nie jest to mój główny cel, traktuję go głównie jako środek do osiągnięcia większego celu, jakim jest poprawa wyników w narciarstwie alpejskim. Oczywiście inline jest ogromną częścią mojego życia, której wiele zawdzięczam i która daje mi za każdym razem potężny strzał pewności siebie. W sezonie letnim robimy 10 treningów, wliczając zawody, które również tak traktujemy. Bycie jak najlepszym narciarzem jest aktualnie moim najważniejszym celem.
Masz trzech braci, z czego dwóch już zaczyna startować w zawodach FIS. Jakie to uczucie być liderem takiej narciarskiej rodziny?
Jestem najstarszy i faktycznie czuję się odpowiedzialny za moich braci. Staram się ich zawsze wspierać, przekazywać doświadczenie, pomagać im, gdziekolwiek i jakkolwiek tylko mogę. To samo tyczy się łotewskiego związku, któremu również pomagam na wszelkie sposoby. Moim głównym celem jest poprzez moje wyniki popularyzowanie narciarstwa w mojej ojczyźnie. Nie trzymam wszystkiego dla siebie i staram się dzielić zdobytymi wrażeniami z młodszymi zawodnikami. Czasem być może na tym tracę, ale pomaganie innym sprawia mi naprawdę dużo radości i mam nadzieję, że wyniki tej współpracy będę mógł niedługo oglądać.
Przez długi czas trenowałeś z austriackim trenerem Peterem Prodingerem, jak układała wam się współpraca? Plotka głosi, że jest jednym z najlepszych trenerów w Austrii.
Peter był moim trenerem przez prawie osiem lat i z ręką na sercu mogę powiedzieć, że to on jest odpowiedzialny za wszystko, czego nauczyłem się na temat narciarstwa. Bez niego nie byłbym w miejscu, w którym jestem teraz. Jedynym powodem, dla którego przestałem z nim trenować, były kwestie logistyczne. Doszedłem już do poziomu, na którym potrzebuję swojego teamu i trenerów, którzy mogliby jeździć ze mną na wszystkie zawody.
Obecnie jesteś członkiem międzynarodowego teamu (World Racing Academy – przyp. red.), który dał już światu kilku dobrych zawodników. Jak trenuje się w takim zespole?
Przede wszystkim podoba mi się atmosfera, jaka panuje w naszej ekipie. Mamy zawodników z różnych krajów, wszyscy są stuprocentowymi profesjonalistami i wiedzą, jakie są ich cele oraz jak je osiągać. Poza treningami trzymamy się razem i utrzymujemy ze sobą kontakty. Fajnie, że mimo różnych narodowości i języków wszyscy wspieramy się nawzajem i tworzymy zgrany zespół.
W tym roku do kolegów z teamu dołączyli dwaj twoi bracia. Widzisz ich startujących ramię w ramię z tobą w nadchodzących sezonach?
Podróże i treningi z moją rodziną, zwłaszcza z moimi braćmi, pozwalają nam jeszcze lepiej współpracować. Podobnie jak w WRA, z braćmi tworzymy dobrą pakę i trzymamy się razem. Zawsze staram się im pomagać, tak aby byli z zawodów na zawody coraz szybsi i lepsi. Starszy z braci miał szansę ostatnio zadebiutować w Levi. Zarówno dla mnie, jak i dla niego było to duże przeżycie. On startował po raz pierwszy w światowym pucharze i mógł poczuć atmosferę wielkiej imprezy, ja natomiast mogłem podziwiać, jak mój młodszy brat ściga się z najlepszymi z całego świata.
Twoja wysoka forma oraz dobre wyniki doprowadziły cię do 30 Pucharu Świata oraz do najlepszej 100 światowego rankingu slalomu. Jak to jest realizować swoje największe marzenie?
Wszystko, co do tej pory osiągnąłem, jest niczym innym jak tylko konsekwencją ogromu systematycznego wysiłku, jaki włożyłem w ten sport. Jeśli z takim zaangażowaniem do niczego bym nie doszedł, dopiero wtedy mógłbym się zastanawiać, że coś jest nie tak. Całe swoje życie podporządkowałem narciarstwu i ciężko pracowałem. Moim planem nie było tylko jeździć, tylko piąć się coraz wyżej i stawać się coraz lepszym narciarzem. Mam nadzieję, że tendencja ta się utrzyma i uda mi się jak najczęściej dobrze punktować.
Twoje 26. miejsce w slalomie Pucharu Świata w Santa Catarinie dało możliwość startu twojemu bratu. Planujecie mocno zamieszać na scenie?
Możliwość wystawienia dwóch zawodników w zawodach Pucharu Świata to chyba najlepsza rzecz, jaka się przytrafiła łotewskiej scenie narciarskiej. To była dla nas ogromna szansa – mogliśmy pokazać wszystkim, że Łotwa istnieje na narciarskiej mapie świata i faktycznie coś znaczy. Teraz będę nadal mocno pracował, aby na następnych zawodach znowu było nas dwóch.