The Flyway, the Brink, the Talon, Pete’s Arena, Russi’s Ride, the Abyss. Coś wam to mówi? A Peregrine Jump, Goshawk, Screech Owl, Golden Eagle, Harren, Red Tail? Trochę? Echhhh… To elementy skomplikowanej układanki, która po złożeniu wszystkich klocków, tworzy legendarną trasę Birds of Prey w amerykańskim Beaver Creek. Trasę, która mimo swojego młodego wieku zdążyła urosnąć do miana legendarnej, miana klasyka dorównującego swoją wyjątkowością dużo starszym zjazdom jak Wengen czy Kitzbühel. Pierwszym czynnikiem jej wyjątkowości, jest konfiguracja. Sprawia ona, że mamy do czynienia z „downhillem” kompletnym. Początkowy spokojny i płaski odcinek „Flyway”, to przysłowiowa cisza przed burzą. Po ok. 560 metrach szusowania w pozycji zjazdowej, teren się urywa, a zjazdowiec przekracza granicę „the Brink”, a właściwie granicę zdrowego rozsądku.
Na 150-metrowym odcinku, mamy 53 m różnicy wzniesień, a w najbardziej stromym miejscu 28,5° nachylenia. Następny jest „the Talon”, który serwuje narciarzom 33,1° maksymalnego nachylenia i 123 m różnicy wzniesień, na 292-metrowym odcinku. Sama jazda przypomina ekstremalną kolejkę górską. Mamy tu pełne skręty przy prędkościach grubo przekraczających 100 km/h i podłożu, które co rusz zmienia swoją konfigurację. Całą resztę odcinków (wymienione na początku) tej spektakularnej trasy dopełniają zróżnicowane loty (nie mylić ze skokami). Pierwszy to „Peregrine Jump”, gdzie facet wyskakuje będąc jeszcze w lewym skręcie, po czym w powietrzu odsyła całą pozycje w drugą stronę, tak by móc wylądować gotowym do prawego wirażu. Z kilku następnych trzeba wyróżnić te owiane złą sławą – „Golden Eagle” i „Red Tail”, oba w końcowej części trasy. Ten pierwszy to wizytówka Birds of Prey, przy odrobinie cofniętej sylwetce na progu „skoczek” potrafi z niego wyjść już tylko z bezwładnym lotem na plecy, czy głowę… Jak już spada na narty, musi się szybko zbierać, bo czeka go bardzo trudny trawersowy łuk w lewo, na do datek przy pełnej prędkości. Ten drugi skok to widowisko dla kibiców zgromadzonych na mecie. Gdyby tak porządnie podwiało pod narty to i metę dałoby radę przeskoczyć. Całkiem poważnie, to oglądaliśmy tam wiele potwornych wypadków z których dziś nie chcę robić pożywki.
Sama trasa nie byłaby nigdy wyjątkowa, spektakularna, czy legendarna, gdyby nie kreowała legend. Największą legendą „Birds of Prey” jest Aksel Lund Svindal. Cena za bycie taką personą jest niezwykle droga, a wiking z Norwegii musiał ją w przeszłości zapłacić. Aby po raz pierwszy wygrać na amerykańskiej górze, czyli tak naprawdę wygrać z górą, Aksel musiał się mocno nawalczyć. Pierwsze zwycięstwo odniesione w 2008 r. poprzedzone było pięcioma zjazdowymi bojami. Norweg wychodził z nich obronną ręką ale bez spektakularnych wyników (najlepiej 7.). 27 października 2007 r. złowieszcza góra brutalnie zniweczyła marzenia o pierwszym zwycięstwie na amerykańskim stoku. Co gorsza postawiła pod dużym znakiem zapytania dalszą karierę zawodnika. Wszystko przez „Złotego Orła” (Golden Eagle). Drapieżnik zaatakował na jednym z treningów poprzedzających zawody, nie pozwalając spokojnie polecieć i bezpiecznie wylądować na swoim terytorium. Skutki upadku były druzgocące. Wielki mistrz musiał pożegnać się z deskami na wiele miesięcy i skupić na tym by wrócić do pełnej sprawności. Szczerze mówiąc – by wrócić do życia. Od tego felernego wypadku, na naszych oczach zaczęła rodzić się legenda człowieka niezłomnego. Mija 12 miesięcy. Aksel wraca na górę drapieżnych ptaków. Chce zmierzyć się z przeszłością, chce wyrównać porachunki i w końcu chce po raz pierwszy tu wygrać, zamykając tym samym temat największego dramatu w dotychczasowej karierze. Svindalowi udaje się to wszystko zrealizować i tym samym niemożliwe staje się możliwe. Życie kocha takie historie, choć zawsze daje tylko cień szansy by stały się faktem. Prawie wszystko zależy od człowieka, od jego determinacji, uporu, woli walki, wielkiego serducha. Do tego trzeba mieć jeszcze jednak trochę szczęścia i przychylnej ręki. Ręki Boga.
Ów zjazdowy magik w następnych latach zwyciężył na tej trasie jeszcze trzykrotnie, wracając również po perypetiach zdrowotnych, tak jak miało to miejsce w miniony weekend. Czwarte w karierze zwycięstwo na Birds od Prey stawia Aksela, jako pierwszego człowieka w historii, który wygrał cztery razy zjazd w Beaver Creek. Wyprzedził tym samym w klasyfikacji dwa wielkie nazwiska – Hermanna Maiera i Bodego Millera (obaj po 3 wygrane), stając się niekwestionowanym królem trasy „Drapieżnych Ptaków”. Jest też piątym zawodnikiem w historii, który w jednej destynacji odniósł przynajmniej 4 zwycięstwa. Przed nim byli: Didier Cuche (5 x Kitzbühel), Kristian Ghedina (4 x Val Gardena), Franz Klammer (4 x Val Gardena i Kitzbühel), Peter Müller (4 x Aspen).
W sobotnim zjeździe Norweg wystartował z numerem pierwszym. Początkowo ciężko było jednoznacznie stwierdzić, że to był przejazd na zwycięstwo. Widać było że mocno startuje (jak zawsze). Potężne pchanie z kijów, a potem konkretna łyżwa przez spory dystans, niczym panczenista. Przy starcie potrafi wykorzystać swoje warunki fizyczne, jak nikt inny. To pozwoliło nabrać solidnej prędkości na płaski odcinek, tego mogliśmy być pewni. Całą trasę pojechał, nie popełniając praktycznie żadnych większych błędów. Jechał po prostu pewnie, jak czołg, jak Svindal. Nie dało się jednak zauważyć, że na mecie nie miał zbytnio przekonywującej miny, mówiącej o perfekcyjnym przejeździe. Czas 1:40,46 mógł porównywać tylko do tych uzyskanych na ostatnim treningu. Na nim najszybszy był mistrz olimpijski z Soczi Matthias Mayer z czasem 1:39,74. Był to naprawdę świetny czas, zbliżony do rekordu trasy, który należy do emerytowanego już amerykańskiego zjazdowca Darona Rahlvesa (1:39,59). Niepewność mistrza była uzasadniona, ale nie trwała długo. Gdy na metę z numerem trzecim wjechał Beat Feuz spóźniony o 0,15 s, pojawiło się zielone światło dla mistrza amerykańskiej trasy. Szwajcar to przecież panujący mistrz świata, ale przede wszystkim zwycięzca pierwszego zjazdu w Lake Louise. Po płaskim odcinku strata Feuza wynosiła aż 0,40 s. To pokazuje jak mocną stroną jest start w wykonaniu wielkiego wikinga. Techniczna część trasy to już bardzo zbliżone tempo do lidera. Z kolei ostatnia partia, to popis w wykonaniu Helweta i konsekwentne odrobienie setek. Finalnie do zwycięstwa zabrakło niewiele. Na tej podstawie nieśmiało można wnioskować, że Beat jest w bardzo dobrej formie fizycznej. Zachował trochę „pary” i tam gdzie udo najbardziej pali, potrafił przyspieszyć. Wnioski po dwóch pierwszych zjazdach sezonu nasuwają się same. Obaj panowie prezentują przede wszystkim równą, ale i wysoką formę zjazdową. Nie mówimy tu jednak o jakiejś deklasacji rywali. Przecież Matthiasowi Mayerowi zabrakło zaledwie 0,09 s, aby triumfować w Lake Louise. Różnica między nim, a dwoma wspomnianymi dżentelmenami jest taka, że w Stanach Austriakowi zabrakło powtarzalności w samych zawodach. To jednak nie oznacza, że nie jest szybki – przecież na treningu prezentował się genialnie. Dlatego 12. lokata, może być zwykłym wypadkiem przy pracy…
Najmilszą niespodzianką klasyka w Beaver Creek, jest pierwsze podium w karierze 24-letniego Thomasa Dressena. Startujący z 10. numerem niemiecki zjazdowiec pojechał w sposób fenomenalny. Prócz lekkich problemów z lądowaniem na „Red Tail”, cały przejazd zjeżdżał niezwykle konsekwentnie, płynnie, bez żadnych nerwowych skrętów. Doskonale było widać różnice w stylu jazdy między, jadącym numer wcześniej, olbrzymem Dominikiem Parisem a właśnie Dressenem. Włoch jechał niezwykle siłowo na ostrych łukach. Przed skrętem stawiał narty w poprzek i bardzo agresywną linią wchodził w skręt, skracając przy tym tor jazdy. Brutalna siła okazała się mniej skuteczna od wychuchanej linii, miękkiej i niezwykle precyzyjnej jazdy łukami. Kto by na niego stawiał? Ja nie… Prorokiem był Mathias Berthold – trener DSV. Już pod koniec września mówił, że w tym sezonie kadra ma walczyć o podium w Pucharze Świata. Jak widać podium przyszło stosunkowo szybko i niespodziewanie. Zresztą postawa całej zjazdowej drużyny naszych zachodnich sąsiadów, jest więcej niż przyzwoita. Sander zajmując 7. „plac”, stracił do swojego kolegi tylko 0,25 s. Jest jeszcze Josef Ferstl, który już zdążył wejść do pierwszej dziesiątki w kanadyjskim supergigancie. Ostatnim niemieckim zjazdowcem który wskoczył na podium w PŚ, był Stephan Keppler. 7 lat przyszło czekać Niemcom na powtórkę wyniku z Val Gardeny. Thomas pisze nową historię niemieckiego narciarstwa i to w mecce amerykańskiego downhillu. Brawo!
A co ze Squadrą Azzurrą? Aż tak źle jak z piłkarzami Italii to nie jest, a obiektywnie rzecz ujmując – jest dobrze. Włosi jednak przyzwyczaili nas do czegoś więcej i słowo „dobrze” nie brzmi obiecująco. Że reprezentacja najlepszego zjazdowca dwóch ostatnich sezonów Petera Filla i zwycięzcy Kitzbühel Dominika Parisa, nie wywalczyła żadnego miejsca na podium? Mammamija!!! Dwa czwarte miejsca to zawsze mała porażka.
Podsumowując – tegoroczny zjazd w Kolorado to kawał historii, którą znów pisze człowiek wyjątkowy. Człowiek, który zawsze odradza się, jak Feniks z popiołu. Człowiek, który swoją legendą przerósł już kultową Birds od Prey. Akselu Lundzie Svindalu, jesteś nią. Jesteś legendą!!!
1 komentarz do “Legenda Birds of Prey”
Fajnie napisany artykuł, świetnie się czyta :)