Kitzbühel. Jedyne takie miejsce na świecie. Co roku wyścigowy weekend przyciąga tutaj blisko 90 tysięcy kibiców z całego świata. Dla Austriaków to najważniejsze sportowe wydarzenie roku. Trudno się dziwić. To nie tylko wydarzenie sportowe. Tutaj w Austrii ten wyścig na słynnej Streif to część historii. W zeszłym roku impreza miała wyjątkowy charakter. Dlaczego ? Odbywała się po raz 80. Ale zacznijmy od początku.
Przyjechaliśmy do hotelu w środę wieczorem. Wyjeżdżając z Polski mieliśmy nadzieję że na miejscu zastaniemy prawdziwą zimę. I tak było, ale nie do końca. Podczas przejazdu przez Czechy temperatura spadła nawet do -9 stopni. Raz czy dwa razy nawigacja poprowadziła nas lodową rynną. Tutaj zdecydowanie łańcuchy by się przydały, cóż nie spodziewaliśmy się, ale ABS zadziałał. Gdy dojeżdżaliśmy do hotelu, około 20 km od Kitz, nie było już tak zimno. I zima tu na miejscu nie wyglądała tak jak myśleliśmy. Drogi czarne i suche. Łańcuchy zostały w bagażniku. Nie były potrzebne. Nawet na stromej górskiej ścieżce do hotelu. Widok z balkonu dookoła hotelu zapierający dech w piersiach. Tatry są piękne, ale Alpy wyższe. Dużo wyższe. Tuż obok parkingu ogromna przepaść oddzielona od nas skromną poręczą. Kąpiel, kawa i kolacja na dole. Swoją drogą smakowała jak nigdy. Później trochę austriackiej TV. A co tu pokazują. Oczywiście Kitzbühel. Wieczorne wydanie wiadomości prawie w całości poświęcone przygotowaniom do najważniejszej imprezy roku.
Kładziemy się wcześnie bo rano trzeba wstać wypoczętym. Plecak ze sprzętem waży ładnych kilka kilogramów. Buty na zmianę, coś do picia i w drogę. W planach skomplikowane i długie poszukiwanie wolnego miejsca na parkingu w Kitzbühel. Słońce zaczyna wychodzić zza wzgórz, widok przepiękny. Pogoda wymarzona na zwiedzanie. Po drodze wita nas łuk triumfalny z napisem Kitzbühel. Ósma rano. I tu wielkie pozytywne zaskoczenie. Pierwszy napotkany przez nas parking jest pusty. Teraz w drogę. Zakładamy kurtki i czapki. Trochę poniżej zera. Gdzie mamy iść? Nie wiemy. Napotkana turystka z nartami na ramieniu usilnie stara się nam wytłumaczyć jak dojść do trasy Streif. Tutaj raczej używa się nazwy Hahnenkamm. W prawo, w lewo, później znowu… i tak nie zapamiętaliśmy. Idziemy i nagle tuż przed nami szok. W środku miasta pionowa ściana i znajomy z telewizji widok. Streif w całej okazałości. Ktoś kto jest tu pierwszy raz może odnieść wrażenie, że niemożliwym jest tak po prostu zjechać z tego zbocza na nartach. A jednak zawodnicy pędzą tutaj 130 km/h.
Stojąc na mecie kibice mogą zobaczyć ostatnie 35 sekund tej szaleńczej jazdy. Dla fotografa Kitzbühel to miejsce wymarzone. Niestety nie do końca. W niedzielę tłumy tłoczą się już od Hausbergkante. Miejsce dla akredytowanych fotografów ciekawe, ale sztampowe. Poza tym przebywanie w ośmioosobowej grupie „pstrykaczy” trochę mi nie odpowiada. Za to używane przez nich sprzęty godne podziwu. W rękach każdego z nich majątek o wartości 70–90 tys. złotych. Niektóre sprzęty mocno spracowane, wyglądają jakby przeszły II wojnę światową ale działają – i to jak.
Cóż aby zrobić tu efektowne zdjęcia nie wystarczy talent. Oj nie wystarczy. Potrzeba sporej kondycji, znośnej pogody, profesjonalnych raków i sporej czujności, bo tutaj nikt ci nie powie kiedy zawodnik wyłoni się zza wzniesienia. O sprzęcie wspomniałem nieco wcześniej. Hmm.
Dla kogoś kogo fascynuje narciarstwo alpejskie taka praca jest ciężka ale przyjemna.