Mam tak zwaną słoniową pamięć i często śmieję się, iż w zasadzie kilka rzeczy z mojego życia chciałbym zapomnieć. Ta pamięć dotyczy również testowanych przeze mnie nart. Jest kilka ich modeli, które – pomimo upływu często wielu lub bardzo wielu lat – nadal pamiętam, jakbym jeździł na nich wczoraj.
Na nasz jubileusz ćwierćwiecza przygotowałem listę 25 desek, które pozostały w mojej pamięci. Roczniki podaję orientacyjnie. Jak to mówili w „Wielkiej grze”: mogę się pomylić o dwa lata. Narty podzieliłem na: historyczne, czyli już niedostępne; modele istniejące nadal (choć powstały kilka lat temu) oraz modele aktualne. O tych ostatnich napiszę najmniej, gdyż jak jeżdżą, można sprawdzić w naszych testach na nadchodzący lub poprzedni sezon. Z każdą parą historycznych desek związana jest pewna historia, czyli wspominki w sam raz na jubileusz.
1993/1994
Elan SCX Parabolic, 163 cm
Kneissl Ergo, ok. 170 cm
To była jeszcze w moim życiu era „przed-NTN-owa”, ale w zasadzie od tego wyjazdu wszystko się zaczęło. Nie znaczy to wcale, że wcześniej nie testowałem nart, choć trochę znudzony narciarstwem na prostych „łupach” częściej jeździłem na snowboardzie (w sztywnych butach). Tego roku jednak, za namową kilku kolegów z branży, pojechałem na testy szwajcarskie do Nendaz. Dwa dni testowania nowych modeli na rok następny. Świetnie! Z wyjazdem tym łączy się też pewna mniej chlubna gawęda, gdyż właśnie tam, jeden jedyny raz w życiu i na szczęście powodowany stanem wyższej konieczności, jechałem samochodem w stanie upojenia alkoholowego. W śnieżycy, górską drogą… Skończyło się dobrze, ale nigdy więcej! Taki przerywnik, ku przestrodze, a pełna historia innym razem…
Na testach były różne narty, ale ja chciałem spróbować dwóch absolutnych nowości, które miesiąc wcześniej widziałem na targach ISPO w Monachium. Mój pierwszy wybór padł na Kneissle Ergo o długości 180 cm. Czemu właśnie te? Bo wśród nowych, nieznanych, taliowanych nart były po prostu najdłuższe. Proszę pamiętać, że wówczas miałem narty slalomowe o długości 203 cm, gigantowe 207 cm i supergigantowe 218 cm. Moja snowboardowa deska do giganta mierzyła ponad 170 cm… Szybko okazało się, że nowe, taliowane deski jeżdżą zupełnie inaczej od pozostałych. Byłem zachwycony, ale dość niepewny. No bo jakże to? Narty 180 cm dla mnie? Jednak w modelu Ergo było coś niesamowitego. Czułem, że mogę jechać długimi łukami na krawędziach, jak nigdy dotąd. Oczywiście doświadczenia z „twardej” deski snowboardowej bardzo się przydały. Przedstawiciel Kneissla namówił mnie na spróbowanie Ergo w długości 170 cm. No i się zaczęło! Co za wrażenia, co za jazda. W deskach tych brakowało mi jedynie dynamiki na końcu łuków. Poszedłem dalej, do Elana. Ich narty nie cieszyły się zainteresowaniem. Nic dziwnego, mieli model SCX Parabolic o długości 163 cm. „Te deski to dobre dla dzieci” – orzekli koledzy i wybrali co innego. Ja spróbowałem i zakochałem się bez pamięci. Narty cechowało jeszcze większe taliowanie niż Kneissli Ergo i na dodatek lepiej trzymały łuki oraz – co najważniejsze – ich dynamika wydawała się zadowalająca. Nie muszę dodawać, że do końca testów jeździłem wyłącznie na Elanach SCX Parabolic. Nie poszedłem jednak za ciosem i przez kolejne dwa sezony poświeciłem się wyłącznie desce. Niemniej te wrażenie z Nendaz będę pamiętał do końca życia. Aha! Tych dwóch modeli nie liczę w zestawieniu, bo po prostu ich nie posiadałem.
Część pierwsza: narty historyczne
1997/1998
Atomic Beta CarvX 9.11, 160 cm
Pierwsze testy dla planowanego właśnie „Magazynu NTN” odbywały się w St. Jakob in Defereggental. Małą, polską grupką byliśmy gośćmi na imprezie niemieckiego „SkiMagazine” (wówczas jeszcze „Skiläufer”), którą dowodził Walter Kuchler. Walter zaczarował prawie wszystkich swoimi opowieściami, niewiarygodną witalnością i wiedzą. Jedynie kilka osób, gości testów, nie dało się ponieść jego entuzjazmowi do nart carvingowych. Byli to zawodnicy starej daty (wśród nich Franz Klammer), którzy w kuluarach szeptali, że z tymi „kurvingami” to sezon do dwóch zachwytu, a potem świat narciarstwa wróci do normy, to znaczy do desek powyżej 200 cm i prostych jak wykałaczki. Jak bardzo się mylili… Na testach było już kilka ciekawych carvingowych konstrukcji, ale uwagę wszystkich świeżo zakochanych w nartach taliowanych i „funie” z nimi związanym przyciągały żółte, przypominające płetwy, narty Atomica. Boże, jak one wspaniale jeździły! Trzymały jak żyletki, same inicjowały skręty i pomimo śmiesznej długości 160 cm były całkiem stabilne w łukach. Od razu chciałem je mieć. Jedyną ich wadą, która wyszła po kilku sezonach użytkowania, była użyta technologia Beta. Wszystkie deski w niej wykonane po jakimś czasie minimalnie się „składały” wzdłuż swojej osi. Oczywiście te najszersze, czyli opisywane, były na tę przypadłość najbardziej podatne.
1998/1999
Elan HCX, 163 cm
Trend carvingowy, pomimo przestróg wielu „znawców” i autorytetów, rozwijał się bardzo szybko. Powstawały nowe konstrukcje. Głównie za sprawą wspaniałego faceta Marco di Marco, redaktora naczelnego włoskiego magazynu „Sciare”, narodził się FIS Carving Cup. Wraz z nim zrodziła się potrzeba powstania funcarverów o dynamice nart sportowych. I takie właśnie były HCX, które zastąpiły słynny model SCX Parabolic. Wykonano je w technologii „full sandwich” z ciężkim, drewnianym rdzeniem, co dało im fantastyczne trzymanie (sztywność poprzeczną) i dynamikę. Najdłuższe w linii mierzyły 173 cm, a to umożliwiało zastosowanie ich w zawodach na bojkach. Ja kochałem ten model w długości 163 cm i pewnego jesiennego dnia w Maso Corto spróbowałem na nich pojechać także slalom. Wówczas niewielu ludzi wierzyło, że slalom można jeździć na krótkich nartach. Miałem na ten temat nawet dyskusję z trenerem techników szwajcarskiej kadry (tamże w Maso), który twierdził, że: „nigdy nie uda się pojechać slalomu, wykorzystując ciąg nart. Musisz je spychać w skrętach” (w oryginale: nie auf zug, immer auf druck). Moje próby wypadały jednak fantastycznie, ale cóż znaczyłem ja w porównaniu do takich tuzów? Niemniej wykonałem telefon do przyjaciela, czyli Luki Grilča z Elana, dzieląc się z nim przemyśleniami. Luka wysłuchał uważnie, obiecał, że przyjedzie do Maso nazajutrz, gdyż ma coś ciekawego do pokazania, i chciałby, żebym spróbował. Jak powiedział, tak zrobił. Z bagażnika wyciągnął dwie pary HCX-ów powzmacnianych tu i ówdzie laminatem węglowym i wyposażonych w wyścigowe płyty Vista oraz krótkie na 160 cm, trochę mniej taliowane narty bez szaty graficznej. Poszliśmy jeździć slalomy i było to fantastyczne doświadczenie kompletnie nowego sposobu poruszania się w skrętach o małych promieniach pomiędzy tyczkami. Na koniec sezonu alpejskiego Pucharu Świata 1999/2000 na miejscu trzecim i czwartym klasyfikacji slalomowej znalazło się dwóch zupełnie wcześniej nieznanych zawodników, Matjaž Vrhovnik i Mario Matt. Obaj, jako jedni z nielicznych, startowali przez cały sezon na krótkich nartach slalomowych. Obu udawało się przejeżdżać slalomy auf zug, dziwne… Tak padł kolejny mit narciarski kreowany przez starych mistrzów. Jak się pewnie domyślacie, narty bez szaty graficznej były prototypem przyszłych zawodniczych SLX-ów. Luka Grilč zrobił wielką karierę w świecie narciarskim i obecnie pełni funkcję CEO w firmie Nordica. Nadal jest bardzo fajnym i miłym gościem z wieloma fantastycznymi pomysłami. Nadal mamy kontakt… Ja piszę 25. numer „NTN Snow & More”. Prawie nikt już nie pamięta, że można jechać slalom na dwumetrowych „łupach”.
2000/2001
Head Cyber XTi R.D., 170 cm
Któż nie pamięta (ze starszych czytelników) wspaniałych funcarverów firmy Head o nazwie Cyber XTi. Już nawet w wersji handlowej należały do najlepszych nart na rynku i wiele osób zrozumiało na nich zasady jazdy wzdłuż, a nie w poprzek krawędzi. Była jednak jeszcze inna ich wersja, a mianowicie R.D., czyli deski robione dla Ignaza Ganahla, który wówczas wymiatał (wraz ze Stefano Mantegazzą i Gianlucą Grigoletto) w zawodach serii FIS Carving Cup. Dzięki znajomości z ówczesnym szefem marketingu firmy Head, Stefanem Vollbachem (obecnie CEO firmy rowerowej Simplon), świetnym narciarzem i doskonałym perkusistą w rockowym zespole, wszedłem w posiadanie pary takich desek o długości 170 cm wraz z wyścigową płytą i wiązaniami. Narty te nie były łatwe do jazdy, ale jednocześnie dawały przyspieszenia na końcu każdego wirażu przypominające wystrzelenie z katapulty. Trzymały jak zaczarowane. Do tej pory je wspominam z łezką w oku, gdyż są jedną z tych par, których nigdy się nie zapomina. Do dziś, kiedy opowiadam coś o funcarvingu, widzę siebie na tych właśnie deskach. Nie jadącego głupie „kocie łapki”, ale walącego na pełnym gwizdku, jak czołg, ze stromej góry z biodrem szorującym o śnieg i taką mocą, że aż dech zapiera… O tak! Dawały fun. Chciałbym mieć takie deski jeszcze raz. Te, o których piszę, pożyczyłem na zawody pewnemu mistrzowi z Zakopanego i więcej ich nie widziałem…
2001/2002
Head i.SL R.D., 155 cm
Ponownie za sprawą wspaniałego kolegi Stefana, którego istnienie zaanonsowałem w poprzednim opisie, udało mi się kupić kolejne bardzo fajne narty. Tym razem były to męskie slalomki 155 cm (tak, tak, wtedy przepisy na to zezwalały) prosto z serii dla zawodników Pucharu Świata. Narty te nie miały nawet odpowiednio zrobionej szaty graficznej, a jedynie folię naklejoną na wierzchy w obowiązujących na dany sezon kolorach (szaro-żółte). Były one potwornie sztywne i to we wszystkich osiach, a taliowanie jak na narty slalomowe miały dość umiarkowane. Nie było łatwo na nich jeździć, choć po odpowiednim, bardzo mocnym dociśnięciu udawało się wykrzesać z nich sporo życia. Za to w slalomach… Były to najprawdopodobniej najlepiej trzymające na lodzie deski, na jakich zdarzyło mi się jeździć. Czasem aż sam byłem zaskoczony, że w twardych warunkach potrafię zaatakować, tam gdzie koledzy walczą o życie. Nigdy wcześniej i nigdy później nie jeździłem tak skutecznie i szybko slalomów. Po kilku sezonach, kiedy były już nieco zmęczone, sprzedałem je znajomemu (też się w nich zakochał), który prawdopodobnie ma je do dziś.
2009/2010
Völkl The Grizzly, 177 cm
To były bez wątpienia najtrudniejsze czasy w dziejach niemieckiej firmy, której wówczas groził upadek. Ze względu na oszczędności firma Völkl nie produkowała nart handlowych w klasycznej, ale drogiej technologii „sandwich”. Zamiast tego robiła jakieś wydmuszki o dziwnych kształtach (w przekroju). Völkle z tego okresu nie jeździły najlepiej, ale firma na szczęście przetrwała ciężkie czasy i wróciła do grona najlepszych na rynku. Niemniej nawet w trudnym okresie wydmuszek inżynierom firmy udawało się zrobić narty wybitne. Takie moim zdaniem były The Grizzly. 89 mm pod butem i spora elastyczność umożliwiały wypady w teren. Na stokach bez względu na ich stan można było wycinać piękne, długie łuki na krawędziach. Pomimo mało przekonującej konstrukcji nawet nieźle trzymały na lodzie. Ich największą zaletą była jednak wszechstronność. Te deski sprawowały się równie dobrze na przygotowanych maszynowo trasach, jak i całkiem już głębokim świeżym śniegu. Spowodowały, że trochę bardziej łaskawym okiem zacząłem spoglądać na jazdę poza trasami, gdyż do tego momentu nie byłem jej zbyt wielkim fanem, koncentrując się na nartach sportowych. Deski te miałem wypożyczone na cały sezon od polskiego importera firmy Völkl i z żalem musiałem je oddać…
2010/2011
Scott Pure, 193 cm
Kiedy byłem młody, jeździłem na jednych i tych samych nartach we wszystkich warunkach. Jak padał śnieg, to jeździłem w puchu. Jak przez dwa tygodnie nie padał, to jeździłem po lodzie lub – co gorsza – po wylodzonych garbach. Zawsze na tych samych deskach, bo miałem tylko jedną parę. Nie lubiłem jazdy w puchu. Trzeba było trzymać narty wąsko i wisieć mocno na tyłach, żeby dzioby wąskich „wykałaczek” raczyły wyjść ponad śnieg. Taka sylwetka mi się nie podobała, a człowiek na dodatek męczył się jak cholera. Wolałem po twardym… Zresztą fascynowali mnie wielcy zawodnicy z Ingemarem Stenmarkiem na czele, a ich przecież podczas jazdy w puchu nie oglądałem. Narty o poszerzonej geometrii powstały mniej więcej w tym samym czasie (minimalnie później), co deski carvingowe, ale będąc mocno zafiksowany na carvery, nie zwracałem na nie większej uwagi. Jazda na opisywanych wcześniej The Grizzly uświadomiła mi, że posiadanie parki nart szerszych nie będzie błędem. W ten sposób, po sprawdzeniu kilku konstrukcji, wszedłem w posiadanie Scottów Pure. Narty te miały zaledwie 92 mm pod butem, ale wtedy było to całkiem sporo. Ich długość wynosiła 193 cm i dzięki temu zdobywały wyporność. Dodatkowo były bardzo, ale to bardzo elastyczne. Zaliczyłem na nich moje pierwsze poważniejsze ściany pokryte puchem. Pomimo braku rockera, a dzięki wspominanej elastyczności bardzo dobrze surfowały i nawet nie trzeba było specjalnie cisnąć tyłów. Lubiłem je bardzo, ale po sezonie sprzedałem koledze, gdyż pragnąłem mieć deski z rockerem, ale pamiętam je do dziś.
2010/2011
Salomon Lord, 185 cm
Pierwsze twin-tipy, które mnie urzekły i miały zastąpić Scotty Pure. 95 mm pod butem przy 185 cm długości, płaskie i niezbyt wysokie rockery z przodu. Wydawało mi się, że takie wymiary wystarczą na alpejskie ściany, bo na Alaskę się wówczas nie wybierałem. Jak bardzo się myliłem w obu aspektach, szybko pokazał czas. Ostatecznie wtedy Lordów nie kupiłem, gdyż postanowiłem zainwestować w prawie najszersze freeride’ówki, ale… W roku 2017 otrzymałem od jednego z zaprzyjaźnionych klientów dwie pary Lordów w bardzo dobrym stanie. Jedną sprezentowałem Andreasowi Kölblowi (to ten bootfitter, o którym często piszę i mówię), a drugą – pamiętając wrażenia z Lordów sprzed lat – zostawiłem sobie. I bardzo dobrze! Salomony Lordy to wspaniałe, bardzo uniwersalne deski do jazdy w każdych warunkach, ale po stokach przygotowanych. Owszem, można się na nich wybrać w niezbyt głęboki śnieg, gdzieś przy trasach, ale do freeride’u się nie nadają. Świetnie jeżdżą za to w długich, ciętych łukach z dużą prędkością. Doskonale sprawdzają się w śmigach na stromych stokach. Jak na narty o tej szerokości dobrze trzymają na twardym. Mam je do dziś i zawsze, kiedy nie jestem pewny, jakich warunków w górach mam się spodziewać, wkraczają do akcji. Kocham te deski i z niepokojem myślę, że czas się będzie rozstać, gdyż w niektórych miejscach ślizgu już nie ma i na maszynie przygotować się już ich nie da. Taki los…
2010/2011
Elan Boomerang, 190 cm
No właśnie! Tego samego roku ostatecznie zamiast Salomonów Lordów kupiłem Elany Boomerangi (120 mm pod butem). Jeden, jedyny raz nabyłem narty oczami, gdyż po prostu ich grafika mnie urzekła. Wyobraźcie sobie wioskę ludożerców ze skąpo ubranymi tancerkami, a w tle wulkan wyrzucający kłęby dymu. Ta specjalna grafika (chyba tylko 300 par) wykonana została przez znanego nowojorskiego artystę. Miałem okazję zjechać na nich ze dwa razy w Alpach, kiedy wydarzyła się rzecz niemożliwa: kolega zadzwonił i zapytał, czy nie pojechałbym na Alaskę na heliskiing. Cena promocyjna! „Ile mam czasu na odpowiedź?” – zapytałem. „15 minut” – odparł. I tak poleciałem na Alaskę… Nie będę opisywał przeżyć, gdyż materiał z wyprawy jest do znalezienia w naszym archiwum, chodzi o narty! Te sprawiły się fenomenalnie! Są tak elastyczne, że pod obciążeniem wyginają się, przypominając banany. Nawet nie trzeba odchylać się do tyłu, aby skutecznie na nich jeździć. Na alaskańskich ścianach (a zrobiliśmy 64 loty śmigłowcem) sprawdzały się fenomenalnie. Można na nich jechać szybko i powoli, zawsze dają mnóstwo frajdy. Nie nadają się do jazdy po stokach przygotowanych. Są do tego zbyt szerokie i wiotkie, ale w bezdennym puchu są jednymi z najlepszych. Mam je do dzisiaj, ale już na nich nie jeżdżę. Po prostu są zbyt piękne i nie chciałem ich zniszczyć. Zdobią mój salon.
2011/2012
Blizzard Cochise 108, 185 cm
Z Alaski wróciłem w gorączce freeride’owej i zacząłem rozglądać się za deskami na alpejskie, nie zawsze idealne warunki. Ostatecznie wybór padł na Blizzardy Cochise wykonane w nowej wówczas technologii „flip core”. Narty te nie tylko znakomicie jeździły w świeżym i bardzo głębokim śniegu, ale także zupełnie swobodnie dawało się na nich jeździć po nawet dość twardych trasach, a to w Europie jest wielką zaletą. Doskonale sprawdzały się w warunkach mniej idealnych, to znaczy w tak często spotykanym rozjeżdżonym puchu. Dzięki „flip core” można było jeździć na nich centralnie, bez potrzeby wiszenia na tyłach. Cochise’y istnieją do dziś, choć nie są już produkowane w technologii „flip core” (kasa, misiu, kasa…), nadal sprawują się znakomicie. Moje, te pierwsze, fantastyczne, padły ofiarą – nie bójmy się tego słowa – wyłudzenia. Otóż po wspaniałym wyjeździe do St. Anton, kiedy pakowałem samochód, z przerażeniem stwierdziłem ich brak w narciarni. Natychmiast przypomniałem sobie, że mój przyjaciel Maciek również się w nich zakochał, a wyjeżdżał godzinę przede mną. Rzut oka na telefon wyjaśnił sprawę. W SMS-ie od Maćka było napisane, że narty zabiera, a ja mam mu podać numer konta, na które wpłaci mi pieniądze za deski. Ma drań te Cochise’y do dziś…
2012/2013
Hendryx PH, 182 cm
Wyjazd do St. Anton, na którym bezpowrotnie straciłem Cochise’y, odbył się w styczniu, a już na początku lutego jechałem na kolejne targi ISPO do Monachim. Wybrałem się tam z zamiarem kupienia kolejnych Cochise’ów, ale… Na ISPO razem z Michałem Szyplińskim, chodząc pomiędzy stoiskami, zobaczyliśmy ciekawe deski z zamontowanymi na nich offsetowo wiązaniami (materiał o różnych sposobach montowania wiązań znajdziecie w archiwum). Na nartach było napisane „Hendryx”, a firma pochodziła ze Szwecji. Zaraz wywiązała się ciekawa rozmowa, najpierw z jakimś riderem, a potem z właścicielem, którym jest Henrik Luthman. Bardzo szybko zauważyliśmy, że Henrik jest człowiekiem o ogromnej wiedzy nie tylko na temat budowy nart, ale także techniki jazdy, fizyki, surfingu, windsurfingu oraz nawet polityki i historii. Po prostu wybitny człowiek renesansu. Tego roku zaraz po targach w Monachium odbywała się wspaniała impreza w Hintertux o nazwie „ISPO na Śniegu”, gdzie można było przez trzy dni pojeździć na prezentowanych wcześniej nartach. Z niewiadomych dla mnie powodów niewiele firm zdecydowało się wziąć w tych testach udział. Zainteresowanych też było niewielu. Widocznie kolorki i marketingowe bla bla są dla osób odpowiedzialnych za zakupy do sklepów ważniejsze niż jakość produktów na śniegu. W dziwnym świecie żyjemy… Narty Hendryxa były na szczęście na miejscu. Przez następne trzy dni jeździłem w zasadzie wyłącznie na modelach szwedzkiego geniusza oraz dyskutowałem z samym twórcą. Polubiliśmy się… Codziennie po nartach Henrik, jego chłopaki i ja szliśmy do baru przy dolnej stacji gondoli (Hohenhaus Tenne), gdzie wesoło spędzaliśmy czas. Kiedy alkohol lekko szumiał w głowie, przechodziliśmy na norweski, „żeby Szwedom nie robić obciachu” – jak tłumaczył Henrik. Weseli byli… W zasadzie wszystkie deski Henrika robiły wspaniałe wrażenie, ale najbardziej urzekł mnie freeride’owy model PH (PH to skrót od Purple Haze – tytułu utworu Jimiego Hendrixa). Długie na 182 cm o 110 mm na odcinku pod butem, niskie i bardzo długie rockery z przodu i z tyłu. Oprócz fenomenalnych właściwości w terenie potrafią ciągnąć długie łuki na krawędziach, jak dobre allmountain performance. Nawet nieźle trzymają na twardym. Po prostu ideał. Na koniec imprezy Henrik podarował mi parę tych testowych desek. Mam je do dziś i co roku na nich jeżdżę. Ślizgów już prawie nie ma… Musiałem co prawda przykręcić prosto wiązania i zamienić narty stronami, gdyż na jednej z nich mam pękniętą krawędź, ale nadal je kocham. Bez wątpienia najbardziej wszechstronne narty, na jakich w życiu jeździłem. Jeśli miałbym wybrać jedną parę do jazdy do końca życia, byłyby na pierwszym miejscu. Z Henrikiem nadal mamy kontakt. Jego córka, Jona, jeździ w szwedzkiej kadrze i startuje w alpejskim Pucharze Świata. Henrik pracuje z różnymi zawodnikami w charakterze konsultanta od ostatecznych ustawień sprzętu. Zna się chłop na rzeczy…
2011/2012
Stöckli Rotor TT 72, 177 cm
Dziwne narty… Zbudowane jak wszystkie z linii Laser, czyli miały na wskroś sportową konstrukcję, taliowanie funcarverów, ale dodatkowo były twin-tipami… Jeździły za to bajecznie. Miały fajną dynamikę, doskonale ciągnęły średnie i długie łuki na krawędziach, szybko przechodziły z krawędzi na krawędź. Ot takie bardzo sportowe allroundy do dynamicznej jazdy po trasach przez cały dzień i cały zimowy urlop. Nie nudziły się. Sprawnie pokonywały trasy w słabszych warunkach śniegowych: odsypy, muldy nie były im straszne. Jednego nie potrafiły: mocno przyspieszać na końcu łuków, no ale to były twin-tipy. Po dwóch sezonach sprzedałem je koledze i prawie od razu pożałowałem… Czasami robi się głupstwa.
2011/2012
Nordica Dobermann GS pro, 180 cm
Ten sezon należał niewątpliwie do nart firmy Nordica, a to za sprawą patentu zwanego w skrócie EDT (Efficient Dynamic Technology). Zamontowane na powierzchni desek elementy wykonane z włókien węglowych i żywicy epoksydowej miały za zadanie zwiększyć sztywność poprzeczną dziobów i piętek, a jednocześnie umożliwić deskom dość swobodny flex. Często wszelkiego rodzaju patenty przyklejane do górnych powierzchni nart są wyłącznie chwytem marketingowym. Pamiętacie Prolink Salomona? Czy ktoś przy zdrowych zmysłach jest w stanie uwierzyć, że cztery plastikowe patyczki ważące razem może 50 gramów skutecznie wytłumią wibracje nart na lodzie? Zresztą takich podobnych patentów było w historii narciarstwa bardzo wiele. Osoby jeżdżące na deskach wyposażonych w owe cuda zwykle nie odczuwały żadnej różnicy, kiedy któryś z tych elementów im odpadł. Z EDT jest jednak inaczej. Dowodem na to jest stosowanie EDT w konstrukcjach nart zawodniczych do konkurencji szybkościowych przez Nordicę i Blizzarda do dnia dzisiejszego! Tamte Nordiki GS Pro z EDT pamiętam do dziś. Ba! Nadal uważam, że były to najlepsze sklepowe gigantki, na jakich kiedykolwiek jeździłem! Ich charakterystyka była bardzo zbliżona do nart fisowych (moc i ciąg), ale miały o wiele bardziej przyjazny amatorom promień skrętu. Z rynku zniknęły oczywiście za sprawą kosztów wytwarzania, gdyż system jest dość skomplikowany, a szkoda. Tęsknię za tamtymi Nordicami.
2011/2012
Nordica Fire Arrow 80 Pro, 176 cm
Patent o nazwie EDT stosowany był nie tylko w kolekcji nart sportowych, ale „spłynął” także do niższych kategorii. Uważam, że również model Spitfire z tego rocznika wyposażony w EDT był najlepszym ze wszystkich Spitfire’ów do dnia dzisiejszego, ale ich na własność nie miałem. EDT zastosowano także w bardzo ciekawych deskach, moim zdaniem będących prekursorami nowego trendu na rynku: allmountain performance. Były to narty o konstrukcji na wskroś sportowej, bardzo płaskich, agresywnych dziobach, ale także o poszerzonej geometrii i lekko zaokrąglonych piętkach. Jeździły absolutnie fantastycznie, ale trzeba się było do nich przyłożyć. Można było grzać na nich długimi łukami na krawędziach bez względu na stan trasy. Odsypy przecinały jak czołg. Miały dość wyporu do jazdy w nawet dość głębokim świeżym śniegu pod warunkiem utwardzonego podłoża pod spodem (czyli po pokrytych puchem trasach – to się zdarza). Jestem pewny, że mierząc się z dzisiejszymi konstrukcjami z tej grupy, nadal zmieściłyby się w Top 3. Miałem je pożyczone na cały sezon i do dziś żałuję, że zamiast kupić, to je oddałem. Takie deski nie zdarzają się na co dzień.
2013/2014
Rossignol/Dynastar GS Master, 180 cm
Nadal uważam, że największym szkodnikiem sportowego narciarstwa alpejskiego na przestrzeni całej jego historii był niejaki Günther Hujara z FIS-u. To za jego sprawą mieliśmy w narciarstwie takie kwiatki jak: ograniczenie promienia nart gigantowych do 27 m przy jednoczesnym zwiększeniu szerokości desek, aby następnie zwiększyć promień do 35 m i jednocześnie bardzo ograniczyć szerokość. On również promował drużynowe zawody w formule równoległej. Ostatnio był odpowiedzialny za bezpieczeństwo zawodników na igrzyskach w Chinach. Z jakim skutkiem, widzieliśmy podczas giganta panów, którego nijak nie udało się przełożyć i trzeba się było ścigać w puchu. Słaby gość… Niemniej jego idea, która doprowadziła do powstania desek gigantowych długich na 195 cm i o promieniu 35 m, spowodowała również, że technicy firm zaczęli myśleć o fajnych nartach dla rynku amatorskiego lub semi-profesjonalnego. I tak pojawiły się Rossignole i Dynastary GS Master, czyli deski o konstrukcji sportowej zaczerpniętej wprost z Racing Department, ale o taliowaniu (mniejszym promieniu skrętu) bardziej przyjaznym dla osób, które nie spędzają 11 miesięcy w roku na siłowni – codziennie. Narty te w pierwszej linii przeznaczone zostały dla zawodników startujących w zawodach poziomu masters, czyli powyżej 30. roku życia, oraz dla wszystkich tych, którzy jeżdżą giganty dla przyjemności, co nie znaczy, że nie traktują swoich treningów poważnie. Ja miałem Dynastary, podobnie jak wiele innych wypożyczone na sezon od importera. Jeździły bezbłędnie, choć wymagały zarówno zaangażowania, jak i odpowiedniego dbania o krawędzie i ślizgi. W końcu to deski sportowe, co nie? GS Mastery nadal są dostępne w kolekcjach obu firm, ale w międzyczasie przeszły technologiczne metamorfozy i wciąż są (co ciekawe) bardzo dobre, a może nawet lepsze.
2014/2015
Atomic Doubledeck Redster XT, 175 cm
Kolejna grupa nart, która powstała za sprawą Günthera Hujary, choć oczywiście pan Hujara takiego obrotu sprawy wcale się nie spodziewał. Jak wiadomo, był on wielkim fanem zawodów równoległych (bezsensownych moim zdaniem, a FIS, po latach bezowocnych prób, właśnie skreśla je z listy zawodów APŚ). Günther obiecał zawodnikom specjalne narty do slalomu równoległego, gdzie – jak wiadomo – jeździ się skrętami o średnich promieniach. Niektóre firmy, na nasze szczęście, potraktowały te obietnice poważnie i zaczęły tworzyć prototypy takich desek, a Atomic był w czołówce. W FIS-ie zdecydowano jednak, że zawody równoległe odbywać się będą na slalomkach (ten idiotyzm na rampach w miastach, slalomy na 11 s…), a później zmieniono zdanie i kazano jeździć na gigantkach. Formy przygotowane do produkcji w firmach jednak pozostały… I tak w ten piękny, choć niezamierzony sposób na rynku handlowym pojawiły się narty, których amatorzy na poziomie eksperckim potrzebowali najbardziej, czyli sportowe deski o średnim promieniu skrętu. Kiedy po raz pierwszy jechałem na Atomicach Redster XTi zbudowanych w konstrukcji Doubledeck, wiedziałem od razu, że na takie deski czekałem od czasu komórkowych funcarverów opisywanych wcześniej. Często jazda nawet na handlowych gigantkach o właściwej długości jest utrudniona ze względu na tłok na stoku. Slalomki, choć fantastyczne do jazdy, na dłuższą metę bardzo jednak meczą, o ile chcemy na nich jeździć w sposób, do którego zostały stworzone (łukami na krawędziach o krótkich promieniach). A tu proszę! Dokładnie to, czego oczekuje ekspert niewybierający się pomiędzy tyczki! Wspaniałe narty, a ich następny model, czyli Redster X9, też jest fajny, choć nie tak bardzo. Te w konstrukcji Doubledeck były cięższe i miały więcej ciągu. Obecnie na rynku jest wiele nart o podobnych właściwościach. Znajdziecie je w dalszej części artykułu.
2015/2016
Head Monster 88, 177 cm
Kilka lat temu planowałem wraz z przyjaciółmi sentymentalną podróż po ośrodkach w Norwegii, gdzie spędziłem osiem lat mojego życia i tak naprawdę zrozumiałem, na czym polega narciarstwo. W Polsce w czasach realnego socjalizmu, pomimo iż jeździłem na nartach bardzo dużo (jak na panujące warunki), to odsunięty byłem od wielu nowości i możliwości, które dawało mieszkanie na zachodzie Europy. Weźmy dla przykładu ręczną kamerę wideo, bez której efektywny trening jest niemożliwy… Na wycieczkę do Norwegii postanowiłem wziąć dwie pary nart: szerokie freeride’ówki oraz możliwie uniwersalne deski do jazdy w każdych warunkach po stokach.
Po testach wiedziałem już, że wykonane w technologii sandwich z dwoma warstwami tytanalu Heady Monster 88 sprawują się bez zarzutu. Zdecydowałem się więc na nie. To był strzał w dziesiątkę, gdyż narty były doprawdy genialne. Jeździłem na nich przez półtora sezonu i musiałem zwrócić polskiemu przedstawicielowi marki Head. Nie bez żalu…
2018/2019
Salomon S/Max Blast, 175 cm
Pamiętam czasy, kiedy firma Salomon zaczęła produkować buty i narty. Na początku były one dość dziwne (buty tylnowejściowe, a narty w technologii Monocoque wypełnione pianką). Pamiętam też, jak do naszego klubu w Norwegii na trening przyjechał przedstawiciel Salomona i starał się namówić nas na jazdę na swoich deskach. Po testowych przejazdach nikt się nie zdecydował, choć warunki były korzystne… Później nadszedł czas carvingu i tu firma Salomon także poszła nieco pod prąd trendom, lansując mało taliowane narty (jak na owe czasy). Tajemnicą poliszynela był fakt, że w fabryce Salomona nie było prasy, na której można było wykonać deski szersze niż 110 mm w najszerszym miejscu. Łatwiej było lansować nową modę, niż kupić kolejną prasę (lub kilka). Owszem, w późniejszym okresie wśród nart komórkowych firmy zdarzały się prawdziwe perełki, ale handlowo wielkiego szału nie było. Do czasu… W roku 2018 dostałem zaproszenie do Innsbrucka na prezentację nowej kolekcji Salomona sygnowanej logo Sons of a Blast. Stał za nią całkowicie nowy, bardzo młody, francuski zespół projektantów pod kierownictwem byłego asa alpejskich tras Günthera Madera. Zanim zaczęliśmy testować narty, chłopaki załatwili nam (dziennikarzom) prawdziwy „Blast” na olimpijskim torze bobslejowym w Innsbrucku (od samej góry, a nie od startu dla turystów). Każdy z nas dostał też na własność parę nowych nart Salomona. Te deski są genialne. Wykonane w najlepszej znanej technologii, czyli „sandwich”, mają wszystko, czego potrzebują allroundy najwyższej klasy. Jeśli miałbym wybrać jedną parę desek do jazdy po trasach, byłyby to właśnie Blasty. Mam je do dziś i bardzo często na nich jeżdżę. Salomon w ostatnich latach zrobił ogromne postępy i stał się jedną z najbardziej innowacyjnych firm nie tylko w dziedzinie marketingu.
2019/2020
Nordica Enforcer 104, 186 cm
Moje ostatnie freeride’ówki – tak je pieszczotliwie nazywam. Szukałem nart, które mogłyby zastąpić wspaniałe, ale już bardzo „wyjechane” Hendryxy. Wybór padł na Enforcery 104 przede wszystkim z powodu ich ogromnej wszechstronności. Fantastycznie jeżdżą w bezdennym puchu, ale nie najgorzej jadą skrętami o dużych promieniach po przygotowanych trasach. Fajne są w śmigach na stromym i ciętych łukach na płaskim. Jeśli weźmiesz je na freeride’owy spacerek, a warunki nie są optymalne, nie będziesz cierpiał na trasach. Ciągle w użyciu i tak już pewnie zostanie, póki sił starczy na jazdę poza trasami.
Część druga: narty od dawna produkowane bez istotnych zmian
RTC Carve, 168 cm
Narty specjalnie skonstruowane na potrzeby FIS Carving Cup. Jeździło na nich bardzo wielu zawodników, a wśród nich miss Carving Cup Melanie Burgener ze Szwajcarii oraz mój obecny partner w biznesie Michał „Chomik” Szypliński. Po zakończeniu swojej kariery carvingowej Michał podarował mi jedną z dwóch par, które posiadał. Kochałem te deski prawie tak samo jak Heady Cyber XTi R.D. opisywane powyżej. Miały moc, ciąg, szybkość przejścia z krawędzi na krawędź, trzymanie i dawały nieprawdopodobną przyjemność z jazdy. Niewiele różniły się od współczesnych hybryd, czyli sportowych desek do łuków o średnich promieniach. Jeździłem na nich bardzo często, zawsze kiedy było twardo. Tym samym zużycie krawędzi stało się faktem. Ostatecznie skończyły się w ubiegłym sezonie. Odkręciłem od nich płyty Hangla (też majstersztyk) i zastanawiam się, czy nie zainwestować w nową parkę. Na przeszkodzie stoją nowe Elany SCX i Fischery CT o podobnej charakterystyce.
RTC Skicross, 175 cm (obecnie Racer, nadal produkowane)
W tych nartach zakochałem się od pierwszego skrętu. A było to tak. Pracowałem w sklepie w Lenzerheide. Właściciel poszukiwał marki desek klasy premium, za pomocą której mógłby rozszerzyć ofertę dla dobrych i zamożnych narciarzy. Pomysłów było kilka. Ja, mając na uwadze właściwości RTC Carve, zaproponowałem właśnie tę firmę. Szef się zgodził i za kilka dni w sklepie pojawił się twórca marki RTC, Dominik Blatter. Przywiózł kilka par nart testowych, w tym nowy, nieznany mi wcześniej model Skicross. Dobito targu… Jak tylko w ośrodku na trasach pojawił się śnieg, poszliśmy testować RTC. Pierwszych parę skrętów i wiedziałem, że te narty to absolutna bomba. Pomimo niewielkiej długości (175 cm jest największą długością handlową, ale RTC zawsze robiło narty stosunkowo krótkie o długiej krawędzi kontaktowej) były bardzo stabilne, szybkie z łuku w łuk i jak zwykle u RTC trzymały na twardym jak przyklejone. Nigdy nie miałem na własność tych nart, ale przez dwa sezony użytkowałem parę testową ze sklepu jak swoją własną i takoż o nią dbałem. Po dwóch sezonach sklep w Lenzerheide i firma RTC rozstały się w nieprzyjemnej atmosferze. Po prostu sklep należy do grupy PSG, a grupa zdecydowała się na lansowanie swojej marki o nazwie Molitor. Testową parę kupił przyjaciel właściciela sklepu w Lenzerheide, któremu zupełnie niepotrzebnie dałem te narty do spróbowania. Oczywiście szef był niezadowolony, że przyjaciel nie wybrał Molitorów. Ten drugi odpowiedział, że w porównaniu do RTC Skicross Molitory po prostu nie istnieją. Wszystkiemu winny byłem na końcu oczywiście ja…
Część trzecia: narty aktualnie znajdujące się w kolekcjach
Opiszę je tylko jednym zdaniem, gdyż wszystkie znajdziecie w „Moich ulubionych” z tego i poprzedniego sezonu.
Stöckli WRT Pro, 172 cm
Genialne, ale superwymagające maszyny do skrętów o średnim promieniu.
Elan Wingman 86 CTi, 178 cm
„Freeride’owe slalomki”, które sprawiają, że się uśmiechasz od pierwszego skrętu.
Rossignol Hero Master ST, 165 cm
Jedyne naprawdę sportowe slalomki o długości 165 cm, na których jeździ mi się dobrze.
Elan SCX, 173 cm
Blisko ideału w kategorii nart hybrydowych. Dla mnie najlepsze.
Fischer RC4 WC CT, 175 cm
Najszybsze z krawędzi na krawędź i najbardziej dynamiczne w tej grupie desek.
I to już wszystko na 25-lecie.