bill johnson

Niesamowita historia Billa Johnsona

Oglądając powtórki z ostatnich letnich igrzysk olimpijskich, a w szczególności zmagania otyłych Azjatek w turnieju golfowym, zebrało mi się na przemyślenia. Gdzie znajdują się granice sportu olimpijskiego? Czy sport musi popychać nas ku kresowi wytrzymałości i powodować kontuzje? Czy w XXI w. dołączyć do IO sporty motorowe, jak Formuła 1, w której jedyne granice przesuwane przez człowieka to te czysto technologiczne? Może przyszłość należy do e-sportów, które nie wymagają przekroczenia progu własnego domostwa? Z punktu widzenia organizatorów imprezy komercyjnej, jaką stały się igrzyska, jedyne, co ma znaczenie, to popularność sportu, pozwalająca dotrzeć do jak największego targetu. Oznacza to, że jedyne granice, jakie mają znaczenie, to te dosłowne, geopolityczne. Życie Billa Johnsona to historia przesuwania granic – geopolitycznych, kulturowych, jak i (niestety) rozsądku.

Skazany na sukces

Sylwetki zawodników przedstawiane na łamach „NTN-u” można z grubsza przyporządkować do dwóch kategorii. Pierwsza to młode gwiazdki alpejskiego Pucharu Świata, które z uwagi na sukcesy juniorskie, bądź dobre geny, przedstawiane są jako „the next big thing”. Do drugiej kategorii należą starzy mistrzowie, którzy wygrali każdy możliwy tytuł i pobili wszelkie rekordy, wpisując się na stałe do historii narciarstwa alpejskiego. Billa Johnsona trzeba zaliczyć do kategorii pt. „Bill Johnson”. Biorąc pod uwagę, że szczyt jego kariery przypadł między styczniem a marcem 1984 r., a lista znaczących zwycięstw ogranicza się do czterech, aż trudno uwierzyć, że Amerykanin stał się bohaterem narodowym, doczekał się zdjęcia na okładce „Sports Illustrated” i hollywoodzkiej produkcji na swój temat. Dodatkowo z uwagi na swój styl na stoku i poza nim jest wciąż porównywany do Roberta Redforda, Muhammada Alego i Bodego Millera.

Można śmiało powiedzieć, że urodzony w marcu 1960 r. William Dean Johnson miał w życiu pod górkę. Jako syn analityka komputerowego i sekretarki od najmłodszych lat wiódł skromny żywot na przedmieściach Los Angeles. Sytuacja rodziny uległa pogorszeniu, gdy w 1966 r. po przeprowadzce do Idaho Bill rozpoczął przygodę z narciarstwem. By opłacić jego treningi, rodzina często ograniczała posiłki do fasoli z ziemniakami. Po kilku latach, gdy wyniki Billa były coraz bardziej obiecujące, rodzina zamieszkała w kamperze, by zmniejszyć koszty mieszkania i móc dowozić syna na zawody. Narciarska przyszłość Amerykanina stanęła pod znakiem zapytania w 1974 r., gdy rozstali się jego rodzice. Czternastolatek nie potrafił poradzić sobie z sytuacją, w której do problemów finansowych doszły emocjonalne. Przez następne trzy lata Bill stopniowo tracił zainteresowanie narciarstwem na rzecz zadzierania z prawem. W wieku 17 lat nastolatek stanął na rozdrożu. Po nieudanej próbie kradzieży samochodu Johnson został postawiony przed wyborem: więzienie bądź pobyt w rygorystycznym centrum szkolenia narciarzy Mission Ridge Ski Academy. Na całe szczęście młodzieniec wybrał narciarstwo i, jak się później okazało, został skazany na sukces. Efektem jego treningu w Mission Ridge było w 1978 r. zaproszenie go na treningi z kadrą narodową. O relacjach na linii Bill Johnson – US Ski Team można napisać książkę z gatunku dramatów obyczajowych, lecz jej streszczenie ograniczałoby się do prostego schematu: 1. Johnson pokazuje wspaniałe umiejętności na treningach. 2. Trenerzy opracowują plan treningowy, który nie podoba się Johnsonowi. 3. Johnson kłóci się z trenerami i zawodnikami. 4. Dochodzi do rękoczynów. 5. Johnson zostaje wykluczony z kadry. 6. Po kilku miesiącach trenerzy zdają sobie sprawę, że nie mogą odpuścić talentu pokroju Johnsona. 7. Powrót do punktu numer jeden.

Po burzliwym okresie treningów z kadrą i poza nią Bill wykorzystał szansę występu na IO w 1980 r. w Lake Placid. Dla 20-latka nie był to jednak szczyt marzeń, ponieważ na Whiteface Mountain wystąpił jako przedzjeżdżacz. Cztery lata później w Sarajewie Amerykanin odegrał zgoła inną rolę, choć jego występ przez długi czas stał pod znakiem zapytania. Johnson błyszczał w Pucharze Europy 1983 oraz wywalczył szóste miejsce podczas zawodów Pucharu Świata w St. Anton, startując z odległym numerem. Dobre wyniki nie gwarantowały startu, ciągłe kłótnie z trenerami oznaczały, że Bill musiał uzyskać wynik z górnej półki oraz pokazać siłę, technikę i umiejętności, które uniemożliwiłyby trenerom wybór innego zawodnika. Na miesiąc przed igrzyskami w Sarajewie Amerykanin stanął na szczycie Lauberhorn – szwajcarskiej świątyni narciarstwa alpejskiego, górującej nad Wengen. Dwie minuty, dziesięć sekund i osiemdziesiąt dziewięć setnych później Johnson stał się częścią historii narciarstwa alpejskiego – pierwszym Amerykaninem, który pobił Szwajcarów i Austriaków w ich własnej grze. Trenerzy nie mieli wyjścia i musieli powołać nowo narodzoną gwiazdę do olimpijskiej reprezentacji. W tym miejscu warto wspomnieć o sposobie, w jaki udało mu się wyratować przed upadkiem na dolnym odcinku trasy, który po dziś dzień porównywany jest do wyczynów Bodego Millera – mistrza alpejskiej ekwilibrystyki. Gospodarzom zdecydowanie nie podobał się taki obrót spraw, więc w prasie i telewizji nietrudno było usłyszeć opinie mówiące o szczęśliwym przypadku młokosa. Sam Cesarz Alp – Franz Klammer – posunął się o krok dalej, nazywając Johnsona „amerykańskim szczylem”.

Do Sarajewa Johnson przyjechał w roli faworyta, a udane treningi jedynie wzmogły jego pewność siebie. Billy the Kid (nazywany tak przez innych kadrowiczów z uwagi na swój zadziorny charakter) stał się nagle Muhammadem Alim narciarstwa zjazdowego. W jednym z wywiadów przed olimpijskim zjazdem powiedział:

Od najmłodszych lat z każdej góry chciałem zjechać jak najszybciej, całe szczęście podczas treningów nauczyłem się trochę skręcać. Trasa na Bjelašnicy pasuje mi w stu procentach, jest parę zakrętów na górze, ale potem można już popuścić. Cała reszta przyjechała ścigać się o drugie miejsce, złoto jest praktycznie moje.

W dzień zawodów pogoda nie sprzyjała organizatorom – słaba widoczność i opady śniegu spowodowały parokrotne przesunięcie godziny startu. Pomimo patowej sytuacji jeden z zawodników był na tyle zadowolony z zaistniałych okoliczności, że postanowił przebiec się po hotelu i oznajmić wszystkim, że „Ciągle pada! Ciągle pada!”. Zawodnikiem tym był oczywiście Johnson, który specjalizował się w jeździe na miękkim śniegu. Po paru godzinach pogoda umożliwiła start zawodów, w których Amerykanin udowodnił, że trasa, a w szczególności jej dół, leżała mu idealnie. W czołowej szóstce zawodów znalazło się dwóch Austriaków i trzech Szwajcarów, którzy przypisywali zwycięstwo Johnsona w Wengen przypadkowi. Tego dnia na Bjelašnicy znów musieli uznać wyższość „amerykańskiego szczyla”. Klammer, który na mecie zameldował się z blisko półtorasekundową stratą, nie spuszczał z tonu, oznajmiając, że trasa była zbyt łatwa, ustawiona pod ośmiolatków i nigdy nie powinna być zatwierdzona jako arena zmagań zjazdowców.

Złoty medal Johnsona miał wymiar symboliczny, ponieważ nigdy przedtem reprezentant USA nie wygrał olimpijskiego złota na nartach. Podczas ceremonii wręczenia medali amerykański komentator podkreślił znaczenie wygranej Billa, mówiąc:

W przyszłości pewne jest, że Ameryka doczeka się wielu mistrzów olimpijskich w narciarstwie, ale ten pierwszy, symboliczny może być tylko jeden. Johnson przybył do Europy jako nieznany młokos z dziwnie brzmiącym nazwiskiem, a wraca jako gwiazda narciarstwa alpejskiego i bohater narodowy.

Siedemdziesiąt lat wcześniej w mieście, które było świadkiem wybuchu I wojny światowej, do której doprowadził zamach na austriackiego arcyksięcia Franciszka Ferdynanda, doszło do obalenia kolejnego arystokraty z kraju Mozarta. Porażka Cesarza Klammera połączona z wygraną zawodnika spoza Starego Kontynentu uczyniła z narciarstwa alpejskiego sport o zasięgu światowym. Dla samego mistrza medal miał wymiar znacznie bardziej namacalny, zapytany o wartość medalu w jednym z wywiadów Johnson odpowiedział krótko i treściwie:

Ten medal wart jest miliony.

bill johnson
bill johnson

Po wygranych w marcowych zawodach Pucharu Świata w Aspen i Whistler celem numer jeden nowej gwiazdy zjazdu stało się spieniężenie swojego sukcesu olimpijskiego. Dla chłopaka, który większość życia spędził w ubóstwie, świat stał się pięknym miejscem, a każde drzwi zdawały się być otwarte. Okładka „Sports Illustrated”, Porsche, Audi, dom w Malibu, przepustka all inclusive do klubu Playboya. Bill, którego karierę porównywano do historii Roberta Redforda z filmu „Downhill Racer”, doczekał się nawet hollywoodzkiej produkcji na swój temat. Mówiąc o „Going for the Gold: The Bill Johnson Story”, warto wspomnieć, że nie jest to dzieło o nadzwyczajnych walorach artystycznych, a jedyną ciekawostką dla dzisiejszych widzów może być fakt, że Sarah Jessica Parker wystąpiła w czymś więcej niż „Seks w wielkim mieście”. Co ciekawe, film, a właściwie wynagrodzenia z nim związane doprowadziły do kolejnego rozłamu na linii Johnson – kadra. Młody gwiazdor nie mógł pogodzić się z faktem, że – jak to ujął – reprezentacja traktuje go jak finansowego niewolnika i on nie chce mieć z nią nic wspólnego. Chodziło o amatorski status alpejczyków. By w latach 80. ścigać się w alpejskim Pucharze Świata, trzeba było być „amatorem”, co oznaczało, że federacje narodowe inkasowały około 80% wynagrodzenia zawodników związanego z ich występami i kontraktami reklamowymi. Johnson nie mógł pogodzić się z takim stanem rzeczy i postanowił odłączyć się od kadry. Został zawodowcem i podjął starania, by stworzyć własny cykl alpejskiego Pucharu Świata. Niestety nie była to jedyna zła decyzja, jaką podjął po olimpijskim sukcesie. Jego podejście do życia, które brzmiało „zawody jadę na 100%, po zawodach bawię się na 100%”, nie podobało się potencjalnym sponsorom. Eskapady do nocnych klubów i jazda na podwójnym gazie mocno ograniczyły wpływy na konto świeżo upieczonego zawodowca. Po serii kontuzji i braku możliwości obrony tytułu na IO w Calgary Johnson przerzucił się na starty w pokazowych zawodach narciarskich dla VIP-ów i występy w różnego rodzaju celebrity shows. Pod koniec 1988 r. wziął ślub z Giną Ricci, a w 1990 r. na świat przyszedł jego pierwszy syn. Nowa rola celebryty pozwalała Billowi łączyć jazdę na nartach z zabawą poza stokiem. Wydawało się, że mimo iż kariera mistrza olimpijskiego zmieniła tor, to z pewnością daleko było jej do wykolejenia. Tragedia, do jakiej doszło w 1992 r., okazała się punktem zwrotnym w życiu Billa. Jego 18-miesięczny syn utopił się w jacuzzi podczas przyjęcia odbywającego się w domu Johnsonów nad jeziorem Tahoe. Jak przyznała matka sportowca, jedyne, co uchroniło go przed depresją, to fakt, że w tym momencie Gina była w ciąży z ich drugim dzieckiem. Narodziny dwóch kolejnych synów nie pomogły w rozwiązaniu finansowych problemów rodziny. Popularność bohatera narodowego sprzed lat stała się jedynie wspomnieniem, a sam zawodnik był zbyt dumny, by stać się trenerem i wolał pracować jako taksówkarz, stolarz czy budowlaniec. Po paru latach Gina, zmęczona uporem męża i brakiem środków do życia, postanowiła wnieść pozew o rozwód. W tym samym czasie, gdy Johnson sięgał dna, góra, na której odniósł największy sukces swojego życia, stawała się polem minowym ogarniętego wojną Sarajewa. Życie zdawało się pisać kolejny, tym razem okrutny rozdział wspólnej historii miasta i jego byłego bohatera.

bill johnson

Żyjący w samotności i ubóstwie czterdziestoletni Johnson opracował plan odzyskania sławy i rodziny. Recepta na powrót do dawnego życia była niesłychanie prosta, wystarczyło wygrać zjazd na IO w Salt Lake City. Sukces przyniósłby pieniądze, których brak spowodował rozpad jego małżeństwa. Bill wierzył, że w jego wypadku szczęście można było kupić. Zwrócił się o pomoc do swoich byłych trenerów. Pierwszy z nich, Eric Steinberg, kategorycznie odmówił udziału w tym szalonym przedsięwzięciu i prosił Johnsona, by porzucił swój plan. Drugi z trenerów John Creel nie był tak stanowczy i postawił alpejczykowi ultimatum. Johnson miał najpierw doprowadzić się do formy umożliwiającej rozpoczęcie treningów. Dla zawodnika, który 10 lat wcześniej został wykluczony z kadry narodowej z powodu zbyt niskiej wydolności, było to z pewnością nie lada wyzwanie. Po ośmiu miesiącach Amerykanin ponownie zapukał do drzwi Creela, a ten, nie mając wyboru, musiał dotrzymać danego słowa. Bill przystąpił do operacji „Salt Lake City” z charakterystyczną dla siebie determinacją i – jak się później okazało – proroczym hasłem „Ski to Die” wytatuowanym na ramieniu. Wyniki weterana zjazdu nie powalały na kolana, w 2001 r. zajmował dość odległe miejsca w zawodach Nor-Am i doskonale wiedział, że potrzebuje wyniku na miarę zwycięstwa w Wengen, by wystartować w Salt Lake City. Mistrzostwa kraju rozgrywane w Whitefish były idealną okazją Billa, by udowodnić selekcjonerom, że zasługuje na ostatnią szansę odzyskania tytułu z 1984 r.

Dwudziestego drugiego marca 2001 r. Johnson stawił się na szczycie The Big Mountain w Whitefish ubrany w kombinezon, w którym zdobył złoto igrzysk olimpijskich. W zaparkowanym u stóp góry pickupie znajdował się medal z Sarajewa. Bill dobrze wiedział, że tego dnia będzie potrzebował szczęścia, dlatego chciał mieć każdy możliwy talizman jak najbliżej. Strategia opracowana przed startem wymagała przejechania dolnej części trasy na pełnym gazie. Szczególnie ważne było zachowanie jak największej prędkości na wyjściu z trudnego zakrętu „The Corkscrew”. Niestety czterdziestoletnie nogi nie wytrzymały kompresji na wirażu – Johnson stracił panowanie nad nartami, przeleciał przez dwa rzędy siatek ochronnych i odbił się od ściany zmrożonego śniegu. Stracił przytomność, przegryzając swój język i dusząc się krwią zalewającą płuca. Po trzech tygodniach w śpiączce Bill obudził się bez jakichkolwiek wspomnień z ostatnich 10 lat życia. Nie wiedział o swojej próbie powrotu do narciarstwa ani o rozwodzie z Giną. Co więcej, nie mógł chodzić, mówić, a nawet samodzielnie jeść. W początkowej fazie rehabilitacji Bill na chwilę odzyskał swoją rodzinę, która przybyła do szpitala, by wspierać go w powrocie do zdrowia, niestety z upływem czasu pozostała u jego boku tylko matka. Po 10 miesiącach rehabilitacji, wbrew zaleceniom lekarzy, Bill powrócił na stok, tym razem by po prostu cieszyć się jazdą na nartach. Co ciekawe, udało mu się również wystąpić na IO w Salt Lake City w roli legendy wnoszącej znicz na stadion olimpijski.

Jak powiedział jeden z przyjaciół Johnsona, po wypadku lekarze odradzali Billowi alkohol, papierosy i narkotyki, ale żyjący w samotności alpejczyk pił, palił i… korzystał z życia. W 2005 r. seria wylewów przykuła go do wózka i wymogła przeprowadzkę do domu spokojnej starości. Pięć lat później poważny wylew mocno ograniczył mobilność i możliwość mowy Johnsona. Infekcja, która w 2013 r. wymusiła podłączenie Johnsona do respiratora, utwierdziła go w przekonaniu, że w razie kolejnej tego typu sytuacji woli umrzeć, niż wieść życie, w którym największą rozrywką jest popołudniowy papieros palony przez rurkę na werandzie domu starców. Bill zmarł w styczniu 2016 r. Przez wiele lat jedną z osób, która finansowo wspierała Johnsona w jego procesie rehabilitacji, był nie kto inny jak były rywal Franz Klammer. Udowodnił tym, że sport – bez znaczenia, czy olimpijski, motorowy czy narodowy – nie zna granic i podziałów.

– Czy żałujesz próby powrotu w 2000 r.?
– Tak.
– Czy uważasz, że życie było fair dla Billa Johnsona?
– Zdecydowanie.

Fragment wywiadu z Billem Johnsonem z okazji 30-lecia sukcesu w Sarajewie.

Jeśli zainteresowała cię historia Billa Johnsona, obejrzyj film „Downhill” o życiu złotego medalisty z Sarajewa.

Znaczniki

Podobało się? Doceń proszę atrakcyjne treści i kliknij:

1 komentarz do “Niesamowita historia Billa Johnsona”

Dodaj komentarz

Zobacz także

Inne artykuły

nowe narty

Nowości w świecie nart na 2024/2025

Tradycyjnie na początku sezonu rzucamy garść newsów. Z mnogości mniej lub bardziej udanych innowacji technicznych staramy się wybrać te najbardziej wartościowe. Skitouring, freeride, allmountain czy jazda po przygotowanych trasach –

maxx booldożer

Słodkie życie zwykłego instruktora

Osrodek narciarski X gdzieś we Włoszech, grudzień, godzina 6.35. Budzik przeszywa i ogłusza. Za oknem jest jeszcze ciemno. Buty, kask, bidon, rękawiczki – w plecaku. Wkrętarka z zapasową baterią, wiertarka, klucz

braathen

Cały we łzach – po pierwszym gigancie sezonu

Szast-prast, i ani się obejrzeliśmy, jak rozpoczął się kolejny alpejski sezon. Tradycyjnie pierwsze zawody odbywają się w ostatni weekend października w austriackim Sölden, na wymagającej trasie lodowca Rettenbach. Nigdy

Newsletter

Dołącz do nas – warto

Jeśli chcesz dostawać informacje o nowościach na stronie, nowych odcinkach podcastu, transmisjach live na facebooku, organizowanych przez nas szkoleniach i ważnych wydarzeniach oraz mieć dostęp do niektórych cennych materiałów na stronie (np. wersji online Magazynu NTN Snow & More) wcześniej niż inni, zapisz się na newsletter. Nie ujawnimy nikomu tego adresu e-mail, nie przesyłamy spamu, a wypisać możesz się w każdej chwili.