Stało się! Długo zwlekany wyjazd, powtórny w dodatku, prawdopodobnie dojdzie do skutku. Piszę prawdopodobnie, bo nie wszystko w naszych rękach, i nawet na miejscu, albo zwłaszcza na miejscu, okazać się może ze zrobiliśmy sobie drogą wycieczkę: Warszawa-Spitsbergen-Warszawa (tak dla uproszczenia).
Ale po kolei. Gdzie? Kto? Kiedy? Jak? I w zasadzie po jakiego grzyba.
Spotkałem się kiedyś w Białce ze starszym kolegą. Ja byłem po dwunastu godzinach pracy jako instruktor, on kończył dyżur jako Ski Patrol w TOPR-ze. Od słowa do słowa okazało się, że wybiera się na Spitsbergen. Spędził tam ponad rok, a teraz chciałby odwiedzić Polską Bazę Polarną Hornsund nad Zatoką Białego Niedźwiedzia. W planach miał przejść na nartach, ciągnąc sanki z całym dobytkiem, prawie 400 km. Ja nie należę do osób, którym trzeba dwa razy powtarzać, a już tym bardziej namawiać. Efekt tej rozmowy był taki, że w kwietniu 2010 roku polecieliśmy w czwórkę (Marek, jego kolega Piotrek, mój brat – Szymon i ja) do Longyearbyen. Stamtąd uderzyliśmy w stronę Hornsund. Było świetnie. Słońce, śnieg, mróz, maszerowanie na nartach, jeszcze większy mróz, spanie w namiocie…
Ale nigdy nie jest tylko pięknie czy tylko super. Szło nam się dobrze, spało się w namiotach dość dobrze… do momentu kiedy przeciążyłem kolano. I to był dzień, który zaważył na tym, że chyba nasz plan trzeba będzie zredukować, okroić w kilometry. Dokładnie w połowie drogi zawróciliśmy. Nie osiągnęliśmy naszego celu. Nie nadawałem się zbytnio by pokonać w odpowiednim tempie całą trasę. A na Spitsbergenie nie ma rozdzielania – wszyscy tworzyliśmy team, więc jeśli jeden „poległ”, wracają wszyscy.
Z Szymonem szwendamy się po świecie dość długo i zawsze razem. Lubimy wyzwania. Nie gustujemy w półśrodkach. Dlatego obiecaliśmy sobie, że wrócimy dokończyć to, co zaczęliśmy.
Zatem mamy już pół obecnej ekipy.
Michała poznaliśmy w Longierowie (tak Polacy przechrzcili norweską nazwę małej osady w centrum Svalbardu). My wracaliśmy właściwie już do domu, On, razem z kolegą, przyjechał pokręcić się po lodowcach Ziemi Torella. Miał jasny cel: zrobić dobre fotki. Dobre to nie takie, co to na nich widać widoczki, kilka chmurek i niebieską wodę Oceanu Arktycznego. Dobre, to znaczy takie, których nie ma nikt inny! Bo czy ktoś z Was ma zdjęcie (zrobione własnoręcznie, na którym widać gorące powietrze wyrzucane z nozdrzy tego polarnego kuzyna Kubusia Puchatka? Albo wytaplane we krwi swej ofiary odciski łap tego największego drapieżnika Arktyki? A może ktoś z Was trzyma na szafce ramkę z fotką lisa polarnego, który zbroczony jest we krwi foki, którą właśnie pożera?) Widziałem takie scenki w drogich ilustrowanych pismach, czy programach przyrodniczych oglądanych w telewizji. Michał miał takie we własnym aparacie! I chce mieć ich więcej!
Z Michałem ustalaliśmy fuzję naszych przyszłych poczynań już jakiś czas temu. Początkowo miał być poprzedni kwiecień. Ja wciąż leczyłem kolano, biegając na rehabilitację wymachując nogą na lewo i prawo. Szymon dochodził do siebie po przebytej malarii (rok temu przegrał z jakimś komarem podczas wspólnych włóczęg po Bangladeszu).
Stanęło na wspólnym wyjeździe w przyszłym roku.
Michał zaproponował swojego kolegę Marcina. Chłopak biega po górach, wspina się, zagląda w jaskinie, robi zdjęcia. Był na Wyspie Króla Jerzego w 2006 roku na XXXI Polskiej Wyprawie Antarktycznej. Znany także z tego, że gania na ultramaratonach, co kondycyjnie stawia go dużo przed nami. Z tego co wiem to rajdy przygodowe, w których także bierze udział, to też nie harcerskie podchody.
I tak oto mamy czwórkę do brydża. NTN zdecydował się wziąć nas pod swoje skrzydła, a Darek namówił na relacjonowanie przygotowań, treningów jak i „akcji” na łamach Skifighters. Zatem… here we come!!!
Plan jest pozornie bardzo prosty: w połowie marca lecimy do Longyearbyen. Tam składamy wizytę panu Gubernatorowi, który musi wydać nam oficjalne zezwolenie na działanie poza Strefą X (czyli wejście tam gdzie nikt bez zezwolenia przebywać nie może – około 90% terenów archipelagu).
Zapinamy narty, podczepiamy sanki z ekwipunkiem i przedzieramy się przez przełęcze, zamarznięte fiordy, lodowce w kierunku Ziemi Torella i Zatoki Białego Niedźwiedzia. Po drodze robimy masę fajnych zdjęć, materiał do filmu. Przybijamy piątki zimownikom z Polskiej Bazy i tą samą trasą wracamy do Logierowa.
Powiedziałem pozornie prosty, bo jest kilka „ale”, mianowicie: -40°C w nocy, spanie w namiotach, wiatr wiejący jak zwykle w twarz, jedzenie żarcia w proszku, niedźwiedzie polarne, którym daleko do pluszaków dodawanych do butelek z colą w okresie świątecznym, szczeliny lodowcach, złośliwość rzeczy martwych i.. łaska pana Gubernatora. Daaamy radę :]
To tyle tytułem wstępu.
Zapraszamy na http://torellexpedition.pl/ oraz na https://www.facebook.com/TorellExpedition2012
Ciąg Dalszy Nastąpi!