Nie tak dawno temu, bo zaledwie pod koniec stycznia 2018 zaproszony zostałem na prezentację nowej linii narciarskiej firmy Salomon. Ot, zwykła prezentacja pomyślałem sobie. Jedna z wielu, gdzie modele nart z kosmetycznymi zmianami przedstawiane są jako najnowsze zdobycze techniki. Do udziału zachęciła mnie wiadomość, że nart grupy Amer (Salomon, Atomic) nie będzie można podziwiać na ISPO w Monachium.
Jadę więc do Innsbrucka z nadzieją, że prezentacja nie ograniczy się do frazesów. Innsbruck… Niegdyś moje ulubione alpejskie miasto łączące wiedeńską architekturę z czasów cesarza Franciszka z nowoczesną zaprojektowaną miedzy innymi przez Zahę Hadid. Każda z ulic zakończona jest widokiem na okalające tkankę miejską okoliczne, wcale niemałe szczyty. Marzenie każdego narciarza (a i podobno rowerzystów też). Nie byłem tu przez kilka ostatnich lat. Sporo się zmieniło, a miasto delikatnie rzecz ujmując stało się trochę bardziej multikulturowe. Łatwiej w nim o kebab (czytaj kebaba) niż tradycyjną wiedeńską kawę. Cóż, taki znak naszych, ciekawych czasów („obyś żył w ciekawych czasach” – chińskie przekleństwo).
Prezentacja podzielona jest na dwie części: teoretyczną, którą zaplanowano na godziny popołudniowe i wieczorne oraz praktyczną na stokach Axamer Lizum kolejnego dnia.
Zaczynamy! Dostrzegam kilku znajomych, a wśród nich Günthera Madera niegdyś wyśmienitego zawodnika mającego na koncie zwycięstwa we wszystkich konkurencjach alpejskich. Wśród tych zwycięstw jest perła w koronie – wygrana zjazdu w Kitzbühel. O tak! Günther to alpejczyk wybitny. Wiem, że to właśnie jego Salomon wybrał na szefa projektu już w 2015 roku. Celem tego przedsięwzięcia było i jest stworzenie całkowicie nowej kolekcji desek i jak dowiaduję się już na miejscu, powrót Salomona jako marki na czołowe miejsce w klasyfikacji dostawców sprzętu APŚ. Razem z Maderem nad projektem pracowało kilku bardzo młodych francuskich inżynierów, a rady dawali zarówno weterani, jak młodzież z szeregów zawodników APŚ. Należeli do nich Hannes Reichelt, Marta Bassino, czy Victor Muffat-Jeandet oraz oczywiście wielu innych.
A więc do dzieła. Najpierw wysłuchaliśmy słowa wstępnego, a następnie po obejrzeniu krótkiego filmu z jazdy na nowych nartach dużo usłyszeliśmy o znaczeniu słowa „blast”, którym we frazie „Sons of a Blast” sygnowana jest cała nowa linia. „Blast” po angielsku, w tłumaczeniu dosłownym znaczy „powiew” lub „przeciąg”. W użyciu potocznym słowo to oznacza szczególny rodzaj przyjemności odczuwany po dokonaniu jakiejś trudnej sztuki. Może to być na przykład perfekcyjny zjazd idealnie ciętą linią po wyjątkowo stromej i oblodzonej ścianie, albo idealne pokonanie serii trudnych zakrętów na motocyklu na krętej, górskiej drodze, albo sesja na kite na wyjątkowo dużych falach. Możliwości jest wiele…
Organizatorzy stwierdzili, że dość teoretyzowania i musimy wypróbować działanie „blastu” w praktyce. W tym celu udajemy się wszyscy (ok. 40 dziennikarzy, blogerów i tak zwanych influencerów z całego świata) na tor bobslejowy w Innsbrucku. Wspinając się wzdłuż wykonanego na igrzyska olimpijskie 1976 toru słuchamy z uwagą, co czeka nas na poszczególnych odcinkach. „o, tu jest tak zwany labirynt” – mówi nasz przewodnik – „będzie wami miotało na wszystkie strony i stracicie orientację”. Kawałek dalej dochodzimy do loopa (zakręt 360°): „a tu będzie 4 do 5 G przeciążenia. Trzymajcie głowy wysoko, bo inaczej wprasuje wam twarz w uda”. Mijamy start dla juniorów oraz turystów i ku zdziwieniu wielu pniemy się dalej w górę. Spodziewam się obitych materacami bobslei dla amatorów, takich jakie widziałem w St. Moritz. Czeka nas jednak kolejna niespodzianka. Na starcie olimpijskim stoją wyczynowe, przypominające cygara, czteroosobowe ślizgi. Kierowcami i hamulcowymi są czynni zawodnicy, którzy znają tor, jak własną kieszeń. Pomiędzy nich musimy wtłoczyć się my – nowicjusze, po dwóch do każdego bobsleja. Razem z niemieckim kolegą Davidem losujemy numer pięć, czyli jedziemy w drugiej grupie. Zaoszczędzone zostało nam tylko rozpychanie ślizgu i wskakiwanie do niego w biegu, cała reszta odbyła się w pełni „na ostro”. Oczywiście szybko straciłem orientację, w którym miejscu toru jesteśmy, oczywiście wprasowało mi twarz (kask) w kolana na loopie, oczywiście wytłukło mną w labiryncie. Minuta jazdy minęła jak z bicza trzasnął, ale… „blast” był jak cholera i pozostał na długo. Kilka chwil po nas do mety dojeżdża załoga z dwoma Japończykami na pokładzie. Jednego z potomków samurajów trzeba wywlekać z bolidu pod ręce. Facet klęka podpiera się dłońmi o śnieg i wymiotuje. To „blast”, którego zapewne nie zapomni do końca życia.
Podekscytowani, rozmowni, gestykulujący wracamy do hotelu, gdzie czeka nas prezentacja. Wreszcie pokazują nam nowe deski. Zupełnie nie przypominają nart znanych do tej pory. Gdzieś (mam nadzieję, że na zawsze) zniknęła konstrukcja semi CAP. Nowe Blasty wykonane są całkowicie w technologii sandwich. Dołożono do nich Edge Amplifier wzmacniający skuteczność krawędziowania. Zresztą nie będę zanudzać was szczegółami technicznymi, które przedstawiliśmy obszernie w newsach numeru pierwszego Magazynu NTN Snow & More. Uderza mnie tylko jeden szczegół. Przedstawiciele firmy Salomon znowu mówią o carvingu, jako najfajniejszym „blaście”, jaki można przeżyć na stokach. Tak trzymać panowie!
Przychodzi kolej na buty. Człowiek, który je prezentuje ma 40°C gorączki i ledwo mówi, ale nie chce, żeby go ktoś zmienił. Na tworzenie kolekcji poświęcił ponad dwa lata życia i teraz wreszcie może zaprezentować szerszej publiczności swoje dzieło. O nie! Nie da sobie tego odebrać! Dla mnie facet jest bohaterem spotkania i także przeżywa swój „blast”. Buty serii race zaprojektował z nowoczesnego grilamidu, ale górną część cholewki wykonał z tradycyjnego PU w celu lepszego tłumienia uderzeń w piszczele. W podeszwie zamontowano elementy z włókien węglowych. Wszystko wygląda bardzo dobrze i rozsądnie.
Po butach czas na gogle i nowe soczewki Sigma. Przepuszczają one jedynie fale światła niebieskiego i czerwonego, co zdecydowanie podnosi kontrast.
Na koniec odbywa się jeszcze losowanie jednej pary nowych nart wśród uczestników spotkania. Napięcie sięga zenitu, ale szybko okazuje się, że deski wylosowali wszyscy. Szczęśliwi wracamy do swoich pokoi, aby już po chwili spotkać się przy suto zastawionych stołach. Każdy z nas otrzymuje fartuch i zaklejone czarna taśmą gogle. Mamy spożywać na ślepo, a to także rodzaj „blastu”. Jak mawiał Forrest Gump:
życie jest, jak pudełko czekoladek – nigdy nie wiesz, co ci się trafi…
Tym razem dotyczy to tylko talerza, ale i tak napięcie jest spore. Mam szczęście siedzieć przy jednym stole z Güntherem Maderem, który raczy nas opowieściami i anegdotami z ostatnich dwóch lat tworzenia kolekcji. Śmiechom nie ma końca. Mój Boże, ileż razy popełniali błędy i szli w ślepą uliczkę…
Następny dzień, to testy na śniegu w cudownym długo nie widzianym Axamer Lizum skąd mam mnóstwo wspomnień. Znowu nie będę się specjalnie rozwodził, gdyż każdy może zajrzeć do wyników naszych testów i artykułu „Moje Ulubione”. Opinie tam wyrażane (nie tylko moje) mówią same za siebie. Deski z serii „Sons of a Blast” to na sto procent perełki obecnego sezonu. Spróbujcie ich sami na śniegu. Okazja na pewno się nadarzy.
Z nadzieją i wypiekami na twarzy oczekuję na kolejną prezentacje produktów firmy Amer (Atomic, Salomon), która tym razem odbędzie się w styczniu 2019 roku w Zauchensee w Austrii. Na pewno będzie mnóstwo atrakcji i zabawy, ale czy uda się pobić uczucie „blastu” z Innsbrucka? Czas pokaże!