„Zawody alpejskie przegrywa się na stromych, a wygrywa na płaskich odcinkach tras” – zdanie to przeczytałem wieki temu w książce braci Phila i Steve’a Mahre „No hill to fast” opisującej ich kariery sportowe, ale także technikę jazdy. Jest w tym stwierdzeniu wiele racji, czego najlepszym dowodem był przebieg sobotniego giganta w szwajcarskim Adelboden. Wielu ekspertów twierdzi, że najtrudniejsza trasa gigantowa świata to Gran Risa w Alta Badia. Moim zdaniem powinni bliżej przyjrzeć się konfiguracji Chuonisbergli w Adelboden. Uważam, że to właśnie ten stok jest dla gigancistów największym wyzwaniem w sezonie. Do tego doszła jeszcze marna widoczność i mało płynne ustawienie z kilkoma radykalnymi zmianami rytmów oraz mocnym podkręceniem na płaskim odcinku właśnie.
Kiedy na trasę z numerem pierwszym ruszył Henrik Kristoffersen jego jazda (za wyjątkiem fenomenalnego otwarcia w górnej części trasy) wyglądała momentami naprawdę mało płynnie i ospale. Henrik uzyskał jednak najlepszy czas pierwszego przejazdu i to pomimo jednego dość poważnego błędu w dolnej części trasy. Marcel Hirscher i Alexis Pinturault finiszowali odpowiednio na miejscu drugim i trzecim. Wielu do mety nie dotarło wcale (szesnastu zawodników). Inni, jak na przykład Tommy Ford z USA po drodze zaliczyli spektakularny „body-carving” (pomimo to piąty czas przejazdu).
Przejazd drugi – ździebko bardziej płynny – to absolutny popis mocy Marcela Hirschera, który dosłownie i po raz kolejny rozjechał konkurencję wygrywając z Henrikiem Kristoffersenem o 0,71 sekundy. Wspaniale przejazd drugi pojechał także Thomas Fanara zajmując ostatecznie miejsce trzecie. Fanara jednocześnie ustanowił rekord, gdyż mając 37 lat stał się najstarszym zawodnikiem, któremu udało się zająć miejsce na podium giganta APŚ. Pięknie drugi przejazd pojechał też Marco Schwarz (drugi czas), ale w swoim stylu trochę narozrabiał w pierwszym zajmując jedynie 14. miejsce. Ostatecznie siódmy. Niestety cieniem samego siebie jest Ted Ligety, nadal prezentujący słabą formę. Pytanie, które nasuwa się samo: „czy ma jeszcze szanse odwrócić ten trend?”. Marcel Hirscher swoją przewagę wypracował właśnie jadąc bardzo precyzyjnie w sektorze płaskim. Jego deski prawie wcale nie odrywały się od śniegu i no nawet na dwóch większych przełamaniach, gdzie inni mieli poważne kłopoty. Po prostu mistrz!
Niedzielny slalom rozegrano w padającym gęsto śniegu, który w okolicach linii mety zamieniał się w deszcz bezlitośnie moczący ponad 20000 wiernych fanów. Popatrzeć jednak było na co. Słynna, ostatnia ścianka przed metą, którą zawodnicy pokonują mając już w nogach kilkadziesiąt skrętów była głównie odpowiedzialna za widowisko, ale nie tylko ona. Przejazd pierwszy to popis możliwości Marco Schwarza oraz jego super precyzyjnej i miękkiej jazdy. Niestety, jak to już wiele razy wcześniej Marco nie potrafił złożyć dwóch przejazdów w jedną całość i w drugim pożegnał się z trasą przedwcześnie. Wierzę jednak, że kiedyś mu wyjdzie. Na miejscu drugim Henrik Kristoffersen, a trzeci Marcel Hirscher. I ponownie w drugim przejeździe mogliśmy podziwiać moc Marcela, któremu udało się po raz pierwszy w karierze ustrzelić adelbodeński dublet. Na miejscu drugim ostatecznie finiszował Clement Noel. Dwudziestojednolatek z Francji zaimponował skutecznością i bardzo dojrzałą, mocną jazdą. Trzeci Henrik Kristoffersen, który wygląda na coraz bardziej sfrustrowanego. W przejeździe drugim oprócz Marcela i Clementa zaimponowało mi jeszcze dwóch zawodników: Chorwat Elias Kolega, który na trasę ruszał z numerem 48., a pomimo to zajął ostatecznie miejsce szóste oraz Szwajcar Ramon Zehnhauser, który pomimo prawie dwóch metrów wzrostu oraz nie do końca zaleczonej kontuzji kciuka lewej dłoni wywalczył miejsce piąte uzyskując trzeci czas drugiego przejazdu. Własna publiczność potrafi uskrzydlić…
Panie miały (po długiej przerwie) ponownie rywalizować w St. Anton – kolebce austriackiego narciarstwa. Nic jednak z tego nie wyszło, gdyż obficie padający śnieg oraz zagrożenie lawinowe skutecznie uniemożliwiły przygotowanie trasy do konkurencji szybkościowych. Panie oczywiście nie próżnowały, tylko szykowały się do następnych zawodów i tu przykra wiadomość. Podczas jednego z treningów po raz kolejny więzadło krzyżowe zerwała Anna Veith, która de facto nie odzyskała jeszcze pełni formy po poprzedniej kontuzji. Moim zdaniem – niestety – Anna na alpejskie stoki nie wróci, gdyż jeszcze przed kontuzją przebąkiwała o końcu kariery. Wielka szkoda!
W Alpach leży mnóstwo śniegu, ale w organizacji zawodów w Wengen (panowie) i Kronplatz oraz Cortina d’Ampezzo (panie) nic nie powinno stanąć na przeszkodzie. Obfite opady powoli się kończą.