Przełom marca i kwietnia, urlop. Nareszcie możliwość wyjazdu na upragnione narty – na niezbyt długo, tylko sześć dni szusowania, ale nadzieja na wspaniałe warunki na lodowcu w Austrii powoduje lekki dreszcz emocji. Nie jeżdżę zbyt często, ale zawsze perspektywa kilkunastu dni w sezonie motywuje do wszelkich aktywności przez cały rok, a zwłaszcza po rozbawionym karnawale. Nie ukrywam, że dodatkowo motywuje mnie do tego mój pies, a raczej wspaniała suka gończego polskiego – notabene – chluba polskiej kynologii. Sama nazwa rasy: „gończy”, zobowiązuje…
Ostatnie przygotowania do wyjazdu, ubrania, sprzęt, dokumenty – gotowe. Cel: lodowiec Kaunertal w Austrii i perspektywa gościnnego wypróbowania nart na Niezależnym Teście Narciarskim. Znacie? Znacie.
Wyjazd wspaniały, pogoda – fantastyczna. Okolice Kaunertaler Gletscher nie do zapomnienia. Zarówno urocza miejscowość Feichten (1273 m n.p.m.), gdzie mieszkaliśmy, jak i okolice oraz sama droga przez park narodowy do dolnej stacji wyciągu, ciągnąca się serpentynami przez las, przez tamę, wzdłuż jeziora Gepatsch-Stausee na długości ok. 6 km (zbiornik ma maksymalną pojemność 138 mln m³), aż do przedmieścia narciarskiego raju. 40 minut w skibusie z obserwacją widoków to miód dla ducha. Każdy dzień przynosi coś niespodziewanego za oknem pojazdu: odkrywanie nowych, wkomponowanych w krajobraz rzeźb z drewna przy drodze, dalej rudel saren na zboczu, nowe lawinisko blokujące południową szosę „na górę”. Wtedy cieszę się, że można jechać po obu stronach jeziora, a wyjątkowo sprawne służby śniegowe udrażniają drogę, udostępniając nawet możliwość jazdy prawie po dnie jeziora.
Piątek, lekkie przedpołudnie, cudna, zupełnie pusta trasa przy orczyku Weissseeferner I. Doskonałe i perfekcyjnie przygotowane narty, zachęcają do mocniejszego wpasowania się w zakręt… Ciemność, widzę ciemność!
Tę ciemność widziałam jeszcze przez kilkanaście minut. Pierwsze, co zobaczyłam po niej, to zatroskana twarz – jak się okazało – Niemca, który podawał mi chusteczki do nosa i pytał, czy wszystko OK. OK? OK! Ale już po chwili cisnęło mi się na usta, że daleko do OK… Czerwono dookoła na śniegu, także na ubraniu, mimo, że wyjściowo miało ono zupełnie inny kolor. Drugie, co zobaczyłam, były to wbite w śnieg narty, charakterystycznie dla ostrzeżenia innych o wypadku na śniegu. Rozejrzałam się dookoła, gdzie ten wypadek, ale nie było nikogo i niczego, co wskazywałoby na nietypowe zdarzenie. Znaczy, co – znaczy ja?!
Nogi – całe, ręka – trochę boli – nic to, leje się z nosa, ale dam radę.
Pięknie podziękowałam Niemcowi za pomoc i zsunęłam się do stacji, gdzie była nasza grupa. Tam – jakby zobaczyli upiora, a wydawało mi się, że już doszłam do siebie. No i zaczęło się. Wzywamy pomoc, bo wstrząs mózgu, bo nos złamany, twarz poparzona, ręka złamana. Masakra.