Dochodzi siedemnasta. Pot okrutnie szczypie w oczy. Polewam głowę wodą z bidonu, ale jest tak gorąca, jak rosół, który jadłem kilka godzin wcześniej. Garmin pokazuje 38°C. Za mną już 100 km i 2000 m przewyższenia. Jak mawiają kolarze – jadę na ostatnich nogach, a do Białego Krzyża – finałowej przełęczy dzisiejszej trasy – zostało jeszcze 200 metrów w pionie…
Tym klasycznym podjazdem kończy się moja trzecia wizyta w Beskidach na szosie. Za każdym razem układam inne trasy, odkrywam nowe miejsca, ale z przyjemnością powracam też do znanych mi dróg. Beskidy są miejscem, które może być doskonałym wyborem na pierwszy kontakt z górami. Weekend spędzony na podjazdach znanych z wyścigu Tour de Pologne może być tą iskrą, która rozpali płomień miłości do kolarstwa. Jednocześnie doświadczeni szosowcy wcale nie będą zawiedzeni. Wszyscy mogą czerpać pełnymi garściami z dobrodziejstw, jakie daje to miejsce.
Z czym kojarzą mi się Beskidy? Przede wszystkim z wąskimi asfaltami, których gęsta sieć jest wspaniałą odskocznią od poruszania się wśród samochodów. Wizytówką tego zakątka Polski są strzeliste snopki siana ustawione na zboczach gór oraz owce przechadzające się tuż przy drodze. Ze względu na panujące upały nie doświadczyłem tym razem jeszcze jednej rzeczy, która od zawsze kojarzy mi się z górami – chmur wiszących w dolinach i zapachu wilgotnej ziemi po deszczu. Podczas naszego pobytu na początku lipca dominowało słońce i niewyobrażalny żar, palący płuca na asfaltowych wspinaczkach. Jestem jednak tego samego zdania, co nasz najlepszy góral – Rafał Majka powiedział ostatnio w wywiadzie:
Lubię, jak jest ciepło, dlatego fajnie, że będzie można wypocić trochę tłuszczu. Zawsze lepsze jest słońce niż padający deszcz.
Jak zorganizować doskonały weekend szosowy w Beskidach? Recepta jest prosta. Trzeba po prostu podjąć decyzję o wyjeździe. Zamienić nudne, „obślinione” przez pierwszą część sezonu, podmiejskie rundy treningowe na tereny dające więcej frajdy. Baza noclegowa w tym regionie jest bardzo bogata. Do wyboru są luksusowe hotele, domki całosezonowe, gospodarstwa agroturystyczne i kwatery prywatne. Znajdzie się coś na każdą kieszeń – ceny zaczynają się od 30 zł za noc. My najchętniej przyjeżdżamy tu w kilka osób i wynajmujemy cały domek. Dzięki temu możemy sami przyrządzić prawdziwe kolarskie śniadanie, które da nam siłę na pierwsze godziny jazdy, a wieczorem powspominać atrakcje minionego dnia przy grillu lub w restauracji. Za najlepszą bazę wypadową uważam miejscowości położone jak najbliżej południowej granicy Polski – Węgierską Górkę, Milówkę, Istebną, czy Wisłę. Szczyrk lub Ustroń nie dają tak dużych możliwości wyboru urozmaiconych tras, ale na pierwszy raz też będą świetne.
No dobrze, a gdzie jeździć? Podczas pierwszej wizyty w Beskidach warto rozpocząć od klasycznego rozwiązania – Pętli Beskidzkiej. Pokonując dystans niecałych 100 km można się nieźle zmęczyć zaliczając przy okazji trzy przełęcze – Koniaków, Kubalonkę oraz Salmopol. Oczywiście istnieje niezliczona liczba wariantów i modyfikacji, którymi można urozmaicić tę trasę. Wplatając w nią mniej uczęszczane, bardzo wąskie asfalty z sekcjami sztywnych podjazdów na pewno spotęgujemy pozytywne wrażenia. Najlepsza metoda na wyznaczenie takiej ruty, to zapoznanie się z przebiegiem maratonu szosowego, który od wielu lat odbywa się na trasie Pętli Beskidzkiej.
To właśnie mnogość wyścigów kolarskich rozgrywanych w tym regionie jest niebagatelnym ułatwieniem w przygotowaniu tras na weekendowe harce. Organizatorzy prowadzą peleton przez mało uczęszczane drogi, które są prawdziwymi perełkami Beskidów. Naprawdę polecam spędzić kilka godzin w poszukiwaniu inspiracji, bo ograniczając się do głównych szos, rezygnujemy z lwiej części przyjemności, jaka może nas czekać. Z kolei jazda „na azymut” może skończyć się na dziurawych lub nieutwardzonych odcinkach (chociaż przy moim dokładnym planowaniu też się to zdarzyło). Warto wybrać się też na wycieczkę do Czech i Słowacji. Dzięki temu, spędzając tu kilka dni, nie będziemy powtarzać tych samych tras.
Pętla słowacka
W tym roku postanowiliśmy zapuścić się w Beskidy na trzy dni. Pierwszy z nich był niejako rozgrzewką – przystawką przed obiecującym daniem głównym. Co prawda trasa miała ponad 120 km, ale przy tym tylko 1400 m przewyższenia. Gwoździem programu był długi podjazd w palącym słońcu po słowackiej stronie. Na przełęcz Jamy (950 m n.p.m.) wspinaliśmy się od strony Novej Bystricy. Dwa wzniesienia po stronie polskiej były bardzo krótkie, za to strome. Ostatni podjazd na Glinkę (945 m n.p.m.) był mi dobrze znany sprzed dwóch lat, ponieważ wracaliśmy tędy z Námestova. Pętla przez Słowację nie zmęczyła mnie za bardzo i śmiało mogę polecić ten wariant na rozgrzewkę przed bardziej wymagającymi etapami.
Pętla czeska
Dzień drugi okazał się nie lada wyzwaniem. Tym razem wybraliśmy się do Czech. Profil trasy wyglądał jak grzebień – nie mieliśmy do pokonania żadnego spektakularnego podjazdu, nie było też wielokilometrowych zjazdów. Etap jak z wiosennych klasyków. Peter Sagan i Michał Kwiatkowski czuliby się tu jak ryby w wodzie. W porównaniu z poprzednim dniem wszystko zmieniło się nie do poznania. Szerokie drogi ustąpiły wąziutkim paseczkom asfaltu, wylanym gdzieś w środku lasu lub kolorowych pól. Trzeba było bardzo uważać na żwir i piasek na stromych zjazdach, bowiem pokonywanie zakrętów ze zbyt dużą prędkością mogło zakończyć się bolesnymi szlifami. Moi koledzy narzekali trochę na nierówności na drodze, na grę słońca i cienia, która utrudniała wypatrywanie dziur, ale dla mnie taki teren jest o niebo lepszy niż szerokie proste jezdnie. Cały czas góra-dół, cały czas sporo się działo. Nagle, tuż po przekroczeniu granicy z Czechami, znaleźliśmy się w samym środku jarmarku. Tłum ludzi, stragany na poboczu, mnóstwo serów, słodyczy i regionalnych wyrobów – absolutna rewelacja. Wykaraskaliśmy się z tego zamieszania i za kilka kilometrów czekała kolejna niespodzianka. Koło Jablunkova wpadliśmy na szutrowy odcinek. W dodatku było stromo w dół. Kilkaset metrów przełaju i znowu gnaliśmy po asfalcie. Po polskiej stronie zaczęły się dłuższe podjazdy. Upał jak w piekle. Wspinaczka do Istebnej skusiła nas na posmakowanie lodów i chwilę odpoczynku. Przy okazji naładowaliśmy nieco akumulatory lokalnymi kołaczami. Ale pycha! Do Koniakowa, zamiast główną, zbyt oczywistą szosą, mieliśmy się dostać maleńkimi drogami. To był dopiero hit. Trafiliśmy na „mały Gliczarów” – bardzo podobny fragment do słynnej „Ściany Bukovina”. Dodatkowym utrudnieniem okazały się betonowe płyty ułożone po obu stronach cienkiej nitki asfaltu. Na zjeździe z Koniakowa wytelepało nas jeszcze na bruku i to był koniec atrakcji na niedzielę. Dzień pełen wrażeń – o tak! Mimo, że wolę długie podjazdy i niekończące się zjazdy, to ubawiłem się setnie.
Beskidzkie klasyki
Trzeciego dnia zafundowaliśmy sobie etap z samymi klasykami. Dwukrotnie wspinaliśmy się na Przełęcz Salmopolską oraz po jednym razie na Kubalonkę i Równicę. Bardzo lubię zdobywać Kubalonkę przez Zameczek. Ten podjazd nigdy mi się nie dłuży. Upał tutaj doskwiera jakby mniej, bowiem przez długi czas korzystać można z cienia rzucanego przez drzewa. Patrząc w lewo można podziwiać surowy, dziki krajobraz, z kolei po prawej jest lądowisko dla helikoptera oraz dolny i górny zamek. Dzieje się, więc jazda się nie dłuży. To właśnie na tym odcinku dzień wcześniej rozegrano górską czasówkę w ramach cyklu Road Maraton. Jak już wspomniałem, liczba amatorskich wyścigów rozgrywanych w tym regionie jest imponująca. Równicę atakowałem po raz pierwszy w życiu i muszę przyznać, że mam same pozytywne wrażenia z tej wspinaczki. Szczególnie zapada w pamięć finałowe kilkadziesiąt metrów przed Dworem Skibówki, gdzie wykręciłem swój „rekord” – momentami kadencja spadała poniżej 30 obrotów na minutę… Popełniliśmy tylko błąd zjeżdżając, ponieważ potwornie wytrzęsło nas na kocich łbach. Znacznie lepiej byłoby po nich wjeżdżać. Na deser, po całym dniu zmagań, zaliczyliśmy Przełęcz Salmopolską od strony Wisły. O wiele łatwiej zdobywało mi się Biały Krzyż, gdy startowaliśmy rano w Szczyrku. Być może dlatego, że znam tam każdy zakręt z zimowych wyjazdów. A może dlatego, że robiliśmy to nie mając w nogach jeszcze setki kilometrów. Niezależnie od tempa pokonywania tego podjazdu, było to dopięcie klamry i zwieńczenie naszej wspaniałej trzydniowej przygody w Beskidach.
Tak niewiele potrzeba, żeby wyrwać się z monotonii podmiejskich rund. Zawsze po takim weekendzie kilka dni spędzam na planowaniu kolejnych eskapad. Bo to one podtrzymują moją miłość do kolarstwa. Znacznie bardziej niż zakup nowych komponentów, czy gadżetów. Wystarczy tylko ruszyć się z domu. Czego wszystkim serdecznie życzę!
Poniżej znajdują się mapy naszych trzech wycieczek.