puchar świata

Powrót wtorkowego Urbanowicza

Trudno być kibicem narciarstwa (nie tylko w wielkim mieście). Za oknem jesienna smuta, więc fotel, kanapa, sofa i odbiornik TV, kawa albo herbata, śniadanie, murzynek upieczony przez babcię. Dwie Polki na starcie, więc emocje gwarantowane, a potem jedną prawie trafia dron i zamiast przejazdu oglądamy reklamy*. Szlag trafia, bo przecież przygotowania do sezonu trwały od miesięcy.

Kibice czekają już bowiem od marca, mgliście wyobrażając sobie ruszający za pół roku sezon, odliczając czas i frustrując się, że ktoś gdzieś już jeździ. Wtedy rodzi się pełne nadziei podejrzenie, że może puścił tylko film z poprzedniej zimy? A co, jeśli faktycznie nowe narty sobie kupił? W końcu nadchodzą wakacje, elita racingowa wyprawia się na lodowce lub półkulę południową. Zachwycają się pięknem Andów i bynajmniej nie są w tych zachwytach samolubni. Pokazują urbi et orbi zdjęcia, filmiki, storieski i tiktoki. A tu na szczęście upał już zelżał, listopadowa słota, choć na razie są liście w kolorze złota, że tak zrymuję. Na rower coraz trudniej się wybrać, a to znak, że nadchodzi Sölden. Jakaż to bogata tradycja, trzy dekady w sumie imponującej historii, a po tamtejszych stokach nie tylko wyścigi narciarskie się przecież puszczają, ale i sam James Bond walczył ze złem. Dolina Öetztal lubiana jest przez polskich narciarzy, ale to zimą. Jesienią zawodnicy stają przed problemem, który pojawia się rokrocznie. Jeden i ten sam: albo wystartują, albo nie. No bo pogoda. A.D. 2023 udało się połowicznie. Panie dały radę, panowie niezbyt. Czyżby to znak czasów?

A jeśli już nawet pojadą, jedna płeć lub druga, to czy wyniki dają obraz całego sezonu? A że to za wcześnie, że potem kilka tygodni pauzy dla gigancistów, a że najtrudniejsza trasa na początek sezonu. Wiele tych głosów. My przed telewizorami jakoś je sobie przetrawiamy, obmyślając plan, z której półki sięgnąć konfitury do herbatki. Tutaj stanę na straży formy fizycznej i przygotowania przed wyjazdem na narty. Może tym razem zawody w Sölden czy inne obejrzeć sobie w zapiętych butach narciarskich, kilka przysiadów zrobić na plackach ortopedycznych albo bosu, przepalić nieco nogę? Chociaż trochę poczuć to, za czym się nam ckniło. Na szczęście sezon ruszył, szykuje się zatem kilka tygodni intensywnej ekscytacji. Jednak znam już trochę życie, więc chwilę po zjeździe w Kitz napięcie nieco opada. Dodatkowo przecież tej zimy nie ma ani mistrzostw świata, ani igrzysk, więc trochę pachnie monotonią, mimo że kalendarz napakowany jak kabanos. Długo tęskniliśmy za wyścigami w ogóle i za biało-czerwonymi akcentami na Rettenbachu w szczególe. No i mamy, proszę, dwie Polki w Top 30! Maryna to już w sumie norma. Po prostu zakorzeniła się na dobre w światowej czołówce. Magda z kolei coraz głośniej puka do drzwi na światowe salony, choć w slalomach w Levi już tak łatwo nie było. Ma przecież papiery i dowody na nie w CV: a to drugi przejazd podczas mistrzostw świata, a teraz właśnie trzydziestka w Sölden i trzymajmy się wersji, że to nie przypadek. Tym bardziej że okazuje się, że obie ekipy M&M mają łączyć siły w celach doskonalenia skrętów gigantowych. Kibicuję tej koncepcji.

o jakiś czas, gdy przykładam ucho do ściany, coś tam słychać, wróbelki ćwierkają, coś kołacze w tle, że jakiś tam konflikt na linii zawodniczka – PZN, że zmiana trenera, że koniec odgórnego finansowania, że ktoś na kogoś złapał focha, a na jeszcze kogoś innego wszyscy się sprzysięgli. Będąc młodą lekarką… yyy, będąc młodym dziennikarzem, głęboko wierzyłem, że będę zawsze stał po stronie zawodników w takich sytuacjach, że dziadki leśne nie rozumieją potrzeb sportowców. Po kilku latach zawodnicy, blisko których byłem z racji wspólnych wyjazdów na zawody w celach sprawozdawczości prasowej, stają się trenerami, fizjoterapeutami. Nierzadko dostają posadę w związkach. Siła rzeczywistości, czas płynie, więc trzeba jakoś utrzymać się na powierzchni w tym życiu po życiu. Nie chcę pisać, że władza deprawuje, bo to komunały z piekła rodem, ale trochę tak jest, że siadając za biurkiem pana sekretarza zwanego gensekiem, mimowolnie ulegasz pewnemu rozkalibrowaniu i kształtujesz światopogląd na nowo.

Wygląda na to, że Magdzie udało się wypracować kompromis i niech będzie to dobry omen, że da się połączyć studia z wyczynem sportowym. Trzy lata temu zrobiłem krótki wywiad (wywiadzik, rozmówkę) z wracającym z Trofeo Topolino Kazikiem Ziółkowskim. Dumny ze zdobytego medalu powiedział mi wtedy (na co mam dowody, bo wypowiedź ta trafiła na antenę radiowej Trójki), że jego kariera skończy się na poziomie Pucharu Europy, bo w przypadku Pucharu Świata już nie da rady studiować medycyny. Dla niewtajemniczonych dodam, że Kazik ma silny wzorzec w domu (tatę, ortopedę, dr. Marcina Ziółkowskiego). Pomyślałem sobie, że z jednej strony cudownie mieć takiego talenciaka, co ma tak poukładane w głowie, z drugiej zaś zrobiło mi się trochę przykro. Nie żebym się jakoś szczególnie tym frasował, bo duet zawodnik Ziółek Junior – trener Mateusz Habrat działa z sensowną wielce wizją, doraźną i dalekosiężną jednocześnie, a jeśli Kazik ma przerosnąć mistrza (czytaj: ojca), to na kierunku lekarskim czasu na w pełni wyczynowy trening i tak faktycznie może trochę brakować. A przykład dla innych taki, że nie każdy musi składać ludziom kolana, można studiować co innego i to na odległość. Koledzy z Politechniki Warszawskiej wiedzą, jak żyć po tym, jak dostawali równania, które wyliczali przez dwa tygodnie i wcale wtedy nie siedzieli w sali wykładowej przy ul. św. Andrzeja Boboli, tylko ciężko trenowali do AZS Winter Cupu w Białce Tatrzańskiej. Studia studiom nierówne, piszę to ja, humanista.

Wracając z tej obszernej dygresji – tarcia między naszymi zawodnikami a PZN-em ograniczają się do naszego polskiego piekiełka, gdyż wciąż jeszcze brakuje w rodzimym narciarstwie alpejskim gwiazd największego formatu (albowiem nie ustajemy w wierze, że marzenia kibiców o prawdziwych sukcesach – Małyszu, Kowalczyk i Świątkównie narciarstwa alpejskiego itd. – wkrótce się ziszczą). System rozwalił (no, może naruszył) niejaki Lucas Braathen, który w wieku lat 23 po prostu nie pozwolił się doić lokalnej centrali. Odmówił dalszego ciągu kariery. Zamierza robić swoje: szkolić (być może), bawić się (niewykluczone), chodzić w spódnicy (to na pewno, to znany ekscentryk, indywidualista, bożyszcze z internetów), tylko z tego wszystkiego wyłączy opcję ścigania na serio. Tłumaczył to kilkoma przyczynami, główna to zawładnięcie wizerunkiem zawodników przez norweską federację, a poza tym czuł się wypalony i ściganie sprawiało mu już coraz mniejszą frajdę. Ach, może to ten moment: doceńmy, że przynajmniej tymczasowo już nie slalomista nie wygłasza teorii o śladzie węglowym pozostawianym przez narciarzy. A są tacy, którym ewidentnie sadza szkodzi. Bo jest taki emerytowany Niemiec, który postuluje powszechny zakaz letniej jazdy na tyczkach (wygłosił też inne postulaty, dość pretensjonalne, mówiąc eufemistycznie). Fachowcy od inline alpine zapewne zacierają ręce, ale pytanie, czy jakiekolwiek zakazy naprawdę mają sens. Lodowce i tak spływają. Niezależnie od narciarzy.

Niełatwo jest uprawiać narciarstwo alpejskie w Warszawie, choć się da – vide wzmiankowany Kazik Z. Lodowca tutaj nie ma, a i śnieg pojawia się nie tylko rzadziej, ale i na krócej. Trudno się wstrzelić nawet na biegówki, bo jak już sypnie, rzucimy się do smarowania nart, a jak wyjdziemy z piwnicy, to już będzie czarno. Choć trzeba przyznać, że przez lata stołeczni entuzjaści dwóch desek udowadniali, że sport ten bliski jest ich sercu i rozumowi. W juniorskich i dziecięcych kategoriach prym wiodą Deski czy WKN (przy okazji gratuluję pięknego jubileuszu i – jak słyszałem – zacnych obchodów tegoż). Choć nie brakuje wybitnych narciarzy z Warszawy, którzy jeżdżą w barwach klubów, nie wiem… bieszczadzkich. „Wychowani” na „stromiznach” skarpy wiślanej czy tak zwanego „lodowca szczęśliwickiego” jadą w świat pod szyldem zgoła niewarszawskim. Ten kontekst bez cudzysłowów zdaje się nie mieć najmniejszego sensu.

Piszę to z delikatnym przekąsem, bo nie od dziś wiadomo, że zasobność rodzicielskiej kiesy decyduje o możliwościach treningowych naszej latorośli. Otóż rachunek jest prosty, a zrozumienie tego nie wymaga zbytniej lotności. Masz pieniądze i chęci, stać cię zatem na posłanie pociechy na właściwy trening, czy to w grupie (w większości sportów niezbędni są sparingpartnerzy), czy też z indywidualnym trenerem. O pardon, personalnym. Czy to narciarski, czy żeglarski i tak naprawdę każdy inny. Tu można sobie wstawić dowolną dyscyplinę, wedle zamiłowania i osobistych doświadczeń. Mimo że dzieciaki mają dziś nieograniczone możliwości, to kurczą się one, jeśli biznes taty nie nadąży za galopem inflacji. Wpływ rodziców (na młodego zawodnika) też może się skończyć za sprawą wypalenia i nadzwyczajnego ciśnięcia za wszelką cenę (vide Braathen). I okazuje się, że zamiast sportowca będziemy mieli w domu e-sportowca. Zanim bowiem umowna Górka Szczęśliwicka (powiadam, nie tylko o stolicę tutaj chodzi!) zostanie naśnieżona, zanim igelit na dobre przepali ślizgi, a krawędzie doprowadzi do obłości, trzeba planowo i regularnie bywać w Alpach. To zimą. A latem? Kto wie. Może na Ziemi Ognistej albo w Alpach Nowozelandzkich. A przynajmniej w Szwajcarii. Bo trenować trzeba, jeździć, jeździć i jeździć. Do znudzenia, do uprzykrzenia. Aż do momentu, kiedy się uleje, jak temu, no, Braathenowi.

Ale jak tu z Warszawy lub innego miasta wkręcić się w tryby Białego Cyrku, w skali światowej albo przynajmniej kontynentalnej? Jak zrobić karierę, zadomowić się tam na dobre? Czy kariera w narciarstwie alpejskim jest w ogóle możliwa? Teraz naszło mnie pytanie, czy PZN złożył już ofertę Braathenowi? Przecież nie musimy się targować z Lucasem o prawo do jego wizerunku. Niech go sobie posiada, niech nim szasta, a dla nas niech po prostu jeździ z orłem na piersi. W końcu igrzyska za pasem, i zapowiadają się piękne, w Dolomitach, w Cortinie, gdzie przecież pierwszy medal olimpijski dla Polski udało się zdobyć. Ech, w 2026 roku minie 70 lat od podium Franciszka Gronia-Gąsienicy. Chciałoby się na okoliczność takiego jubileuszu zdobyć pierwszy medal w narciarstwie alpejskim… Czy doczekamy się slalomisty formatu Norwega? Niestety jak dotąd dochować się wychowanka (bez łaski, panie Braathen), stałego bywalca Pucharów Świata jakoś nie potrafimy.

A co tu tak sentymentalnie się zrobiło? Gdyby chociaż mistrz Franciszek był zjazdowcem, a nie był, przecież kombinował na nartach po norwesku, lecz – fakt – skutecznie, aż miło. Do igrzysk w 2026 roku jeszcze jednak dwa lata. Dużo się może wydarzyć i zapewne wydarzy. Może Braathen nasz paszport jednak przyjmie, dla przykładu. Lecz, co bardziej prawdopodobne, Bułgarem zostanie albo Greka będzie udawał. Albo naprawdę będzie odcinał kupony, gwiazdując i parając się instafluenserstwem, narty przypinając jedynie w okolicznościach ostentacyjnych jako VIP.

Wróćmy jednak do Warszawy. Albo do Łodzi dajmy na to. Magda Łuczak przecież pochodzi z miasta Łodzi, a proszę. Przedziera się przez wilcze doły i dobija do zaklętych rewirów Pucharu Świata. Ta Łódź okazuje się sprzyjająca dla narciarzy. Przecież Zuza Witych też się w niej wychowywała. Tramwajem jeździła z nartami, by poskakać na wplecionych w miejską strukturę poręczach, a proszę, jak się lądować nauczyła. Nie dość, że wdarła się, i to z przytupem, do Freeride World Touru, przeciskając przez w miarę szczelne sito kwalifikacji, do tego wjechała na podium już w pierwszym sezonie. Popsute kolano to i tak łagodny wymiar kary w tym sporcie. Skakanie na ścianach typu Bec de Roses może się skończyć znacznie gorzej niż skręconym stawem. Zuza po kontuzji nie pękła, Zuza czasu nie traci. Szykuje się do kolejnego sezonu, bo wraca do FWT, ale to nie koniec. A może dopiero początek, bo oto na festiwalach i festiwalikach górskich można się natknąć na film jej produkcji. Film o niej, o Zuzie z Łodzi, która na swoich szerokich, a co nie bez znaczenia polskiej produkcji nartach (Majesty!) wjechała do wielkiego narciarskiego świata. Filmu niestety nie oglądałem, bo nie zdążyłem kupić biletów na Pure Powder w Lunie. Za szybko wyszły, a sala pękała w szwach. Ponoć.

W oczekiwaniu na przeflancowanie Braathena na Polaka i tak mamy komu kibicować. Aspirujących narciarzy rzekomo nie brakuje. Tu powtarzane są nazwiska Pyjas (Paweł) i Habdas (Piotrek, nie mylić ze skoczkiem Jankiem), oby w końcu ta machina na dobre ruszyła. Lupa do poszukiwań wciąż kolejnych wskazana. Maciej Bydliński już na sportowej emeryturze, ale z nartami się nie rozstaje, bo ma zacięcie trenerskie (tymczasem własny klub i męska kadra B). Może wyrzeźbi, ociosa jakiegoś samorodka lub oszlifuje kamień szlachetny? Pukanie w pancerne drzwi tymczasem raczej nieśmiałe, a nadążyć za pędzącymi przemysłami produkującymi gwiazdy jak dotąd nie sposób. Maćkowi udało się je w swoim czasie choć trochę naruszyć. Może się jednak w końcu ktoś pojawi. Niestety pozostające nam przed telewizorami barowe zaklinanie rzeczywistości nie na wiele się tutaj zdaje. Wiem, próbowałem.

Skoro w tenisie się udało, to dlaczego nie w narciarstwie? Pieniądze do wyjęcia z zawodowego ścigania na kolana nie powalają, a przecisnąć się do źródełka/koryta łatwo nie jest. W tenisie trening drogi, ale światełko w tunelu daje bledziutką nadzieję, że może kiedyś uda się zmonetyzować wysiłek (też finansowy) i udać się do kasy ATP czy WTA po wypłatę za wygrany turniej. A w narciarstwie alpejskim jak już skapnie, to… bez szału. Rok ryzykowania zdrowia i życia w wykonaniu Mikaeli Shiffrin kosztował FIS (a po prawdzie organizatorów poszczególnych zawodów) niespełna milion franków szwajcarskich (dokładnie 964 200). Na liście płac jest też Maryna z kwotą 26 700 franków. Przypomnijmy – 36. w generalce, 11. w gigancie, a do tego ósma na mistrzostwach świata. Tyle co nic w porównaniu z tym, ile tata Gąsienica wydał na wyszkolenie narciarskie swoich córek (ładnych kilka lat temu w drugich przejazdach PŚ bywała Agnieszka). Tu mogę jedynie przypuszczać, ale mając na myśli milionowe wydatki, pewnie daleko z prawdą się nie mijam.

I jeszcze dla porównania – wśród facetów nie ma takiego chojraka, który zarobiłby więcej niż najszybsza kobieta. Tak się poukładało w poprzednim sezonie. Najbardziej wzbogacił się Marco Odermatt, ale i tak zarobił 20 tysięcy mniej niż Shiffrin. Jej osobisty chłopak, a może już narzeczony, co to przecież sroce spod ogona nie wypadł, Aleksander Aamodt Kilde, przyniósł do domu z górką o 300 tysięcy mniej niż Mikaela. Aleksandra też mógłby PZN jakoś podkupić. Skoro potencjalnie mamy już Braathena, to na długich nartach także ktoś mógłby się dla nas na poziomie pościgać, choć jego kupić pewnie będzie jeszcze trudniej.

I jeszcze pewien pomysł mi się uwił w głowie. Ponieważ jest minimalna szansa, że tekst ten przeczytał trener narciarstwa, a może instruktor. Albo ktoś, kto zna trenera takowego lub instruktora. A może po prostu inny trener z wyobraźnią, który nieco się nartami interesuje… Wyobraziłem sobie, że fajnie byłoby trenować na wzór kolarzy, którzy pedałują stacjonarnie przed ekranem, oglądając symulacje i wspinając się pod Mont Ventoux i inne kultowe podjazdy. Może ktoś by się poważył na skomponowanie treningu pozwalającego na ćwiczenie w interwale startowym Pucharu Świata. Spotykalibyśmy się w klubie fitness albo na siłowni, oglądali zawody, kibicowali, rozmawiali, a co minutę i 15 sekund robili np. przysiady na maksa w czasie trwania poszczególnych przejazdów. Do przemyślenia. I zobaczenia w górach.

*Na szczęście żyjemy w czasach, w których technologia pozwala na życzenie obejrzeć taki stracony przejazd z odtworzenia.

Znaczniki

Podobało się? Doceń proszę atrakcyjne treści i kliknij:

Dodaj komentarz

Zobacz także

Inne artykuły

katarzyna ostrowska

CARV 2 – jak zmienił się ten gadżet?

Wiosną miałam okazję przetestować CARV – innowacyjny produkt, który analizuje technikę jazdy narciarza w czasie rzeczywistym. Artykuł o tym, jak przebiegały testy, jakie możliwości daje to „inteligentne” urządzenie oraz co możemy

10 grzechów polskiego narciarstwa

Grzech 2. – komercjalizacja klubów narciarskich

Jeżdżąc po polskich zawodach mogłoby się wydawać, że nie mamy co narzekać na napływ nowych zawodników w przyszłości. Frekwencja uczestników rośnie, a niektóre klub przyjeżdżają wręcz autobusami pełnymi dzieci, które później z większym

azs winter cup

AZS WC: Awaryjna zmiana miejsca i medale debiutantów

Maja Chyla (UJ Kraków) zwyciężyła w obu konkurencjach inauguracyjnych zawodów AZS Winter Cup 2024/2025. Wśród mężczyzn złoto w gigancie wywalczył debiutant Kamil Koralewski (UEK Kraków), a w slalomie najszybszy był

katarzyna ostrowska

CARV – czy ten gadżet jest dla ciebie?

W dobie nowoczesnych technologii pojawił się produkt, który może znacznie przyspieszyć proces nauki jazdy na nartach.CARV to innowacyjne rozwiązanie, które zyskuje na popularności i może być ciekawym wyborem zarówno dla początkujących,jak

Newsletter

Dołącz do nas – warto

Jeśli chcesz dostawać informacje o nowościach na stronie, nowych odcinkach podcastu, transmisjach live na facebooku, organizowanych przez nas szkoleniach i ważnych wydarzeniach oraz mieć dostęp do niektórych cennych materiałów na stronie (np. wersji online Magazynu NTN Snow & More) wcześniej niż inni, zapisz się na newsletter. Nie ujawnimy nikomu tego adresu e-mail, nie przesyłamy spamu, a wypisać możesz się w każdej chwili.