Chodź na freeride.
Tymi słowami wita mnie Tomek w sobotni poranek. Zamierzaliśmy odpocząć po tygodniu ciężkiej pracy na stoku, ale jak tu zostawać w łóżku, gdy za oknem słońce i biało dookoła? Z hotelu Alpenrose w Galtür mamy zaledwie trzy kilometry do dolnej stacji wyciągów. Wiemy, że najbardziej atrakcyjne rejony do jazdy poza trasami powinny znajdować się wzdłuż wyciągu Breitspitzbahn. Zresztą Austriacy sami sugerują takie miejsca – należy wypatrywać znaków w kształcie rombów. Na początku korzystamy z trasy numer trzy. Jedziemy długim trawersem, aby znaleźć skrawek nieprzejechanego jeszcze puchu (ostatni śnieg padał kilka dni temu). Sztuka ta udaje nam się połowicznie. Mamy świetny fragment przez las, ale otwarte przestrzenie są już mocno „przemielone”. Atrakcyjność zjazdów podnosi widok na tamę i zalew (Kopssee) w dolinie. Można się do niej dostać z Galtür świetnie przygotowaną trasą biegową. Po kilku zjazdach postanawiamy poszukać innej miejscówki. Używamy tego samego wyciągu, ale korzystamy z trasy nr 17, aby dostać się w dziewicze tereny. Ta część ma układ halowy – trzy trawersy z trasami, a pomiędzy nimi strome odcinki z puchem i skałami zachęcającymi do eksploracji. Odcinek między trasami 17 i 9 wymaga kluczenia między kamieniami, za to zjazd z „dziewiątki” do „czternastki” to już sam miód. Głęboki śnieg, pojedyncze drzewa i spore nachylenie dają ogromną radość z jazdy. Za każdym razem po pokonaniu tego fragmentu żałuję, że jest taki krótki i kolejny zjazd będzie dopiero za pół godziny. Ścianka jest na tyle szeroka, że wystarcza nam na cały dzień. A ten kończymy w barze Addis Abeba tradycyjną zupą gulaszową. Daleka od tradycji jest za to architektura lokalu – miejscowi nazywają go największym pudełkiem na buty w Alpach. Po owocnie spędzonym czasie w Galtür opuszczamy tę najwyżej położoną miejscowość w dolinie i ruszamy do Kappl z nadzieją na kolejne dni spędzone poza trasami.
Widok na tamę i powstały dzięki niej zalew był dodatkową atrakcją wizualną podczas zakładania linii.
Mapa ośrodka Galtür z zaznaczonymi miejscami, które wg nas są najlepsze do jazdy w głębokim śniegu.
Na Niedzielę Palmową ostrzymy sobie zęby przez cały wieczór. Dzięki uprzejmości Christiny Petter z biura promocji doliny Paznaun, będziemy mieli okazję spenetrować zakątki Kappl z lokalnym przewodnikiem. To właśnie w tej miejscowości niedawno rozegrane zostały zawody Open Faces, będące eliminacją Freeride World Touru. Niestety obawiamy się nieco warunków – jest ciepło, a w nocy rozpuszczona warstwa śniegu zamienia się w lodową skorupę.
Punktualnie o 10 meldujemy się przy górnej stacji kolei gondolowej w lokalnej szkole narciarskiej. Wypatrujemy przewodnika, ale przez długi czas nie rzuca nam się w oczy nikt na szerokich nartach. Po kilku minutach mówię do Tomka:
– Patrz tam stoi jakiś gość w czerwonym kombinezonie i sprawia wrażenie, jakby na kogoś czekał.
– Nie wygląda mi na przewodnika pozatrasowego, ale chodź sprawdzimy – odpowiada mój kompan.
Bingo. To nasz człowiek. Trochę inaczej sobie go wyobrażałem. Michael nie jest fanatykiem jazdy w głębokim puchu – przez cały sezon uczy turystów w szkółce. Zamiast potężnych nart big mountain z imponującym rockerem, ujeżdża stare, wyklepane racetigery 183 cm. Na początek sprawdza nam detektory lawinowe i po zaakceptowaniu urządzeń ruszamy wyciągiem krzesełkowym na szczyt Alblittköpfe (2720 m n.p.m.). Michael pokazuje dokładnie gdzie odbyły się zawody dziesięć dni wcześniej. Mówi, że możemy tam zjechać, ale wymaga to 40-minutowego podejścia granią. Tomek nieco krzywi się na ten pomysł (twierdzi, że skoro ludzie wymyślili wyciągi, to podchodzenie jest zbyteczne), natomiast ja głosuję za zaliczeniem wycieczki. Okazuje się jednak, że szlak jest nieprzetarty i dziś nie możemy z niego skorzystać. Szkoda. Ruszamy trasą nr 9 i po chwili odbijamy z niej w lewo długim trawersem. Widoczność jest marna, a śnieg daleki od ideału. Szreń załamuje się pod nartami i trzeba złapać dobry rytm, żeby sprawnie jechać. Pytam naszego przewodnika czemu nie korzysta z szerokich nart.
– To dobry trening na gigantkach. Musisz bardzo pewnie stać na nartach i balansować. Przydaje mi się to do jazdy po trasie – odpowiada.
Można i tak. Na pewno nie można odmówić mu umiejętności. Michael pokazuje nam gigantyczny mur, zbudowany w celu ochrony miasteczek położonych w dolinie przed lawinami. Konstrukcja budzi respekt. Wygląda jak gigantyczna tama. Nie jesteśmy zachwyceni warunkami. Tomek dodatkowo ma problemy z widocznością i klnie na potęgę. Boję się, że zaraz miarka się przebierze i wrócimy do domu. Na szczęście postanawia wypuścić mnie na rekonesans, a sam idzie nabrać sił do baru.
Nasz przewodnik Michael pokazuje, którędy będziemy jechać.
Gigantyczna zapora przeciwlawinowa budzi grozę. Nie chciałbym zjechać do jej stóp porwany przez tony śniegu.
Jadę więc z Mikaelem ponownie na szczyt sprawdzić „wschodni wariant”, który widzieliśmy wcześniej podczas pierwszego przejazdu. Przewodnik mówi, że śnieg powinien być tam znacznie lepszy, ponieważ słońce nie operuje tak mocno i jest szansa na puch. Ze szczytu kierujemy się granią trochę w dół, cały czas mając trasę numer 9 po lewej stronie w dolinie. Co chwila sprawdzamy, czy jest jakieś zacne miejsce do zjazdu. Wreszcie Michael mówi, że atakujemy żleb. Zapowiada się pysznie – jest stromo, mięciutko jak tuż po opadzie i dłużej niż wczoraj w Galtür. Jazda jest poezją – gdyby tylko można tak sunąć kilka minut bez przerwy… Opowiadamy Tomkowi o naszym znalezisku. Można powiedzieć, że odpalamy w ten sposób lont, bowiem naczelny po wypróbowaniu żlebu cieszy się jak dziecko i obracamy nim kilka razy. „Zajeżdżamy” go do granic możliwości. Jedynym mankamentem jest dojazd do atrakcyjnego freeride’owo miejsca. Trzeba się wciągnąć dwoma wyciągami i przemierzyć kilka kilometrów wyznaczoną trasą. Ostatnią linię zakładamy w drugim, węższym żlebie, ale widoczność znowu się pogarsza. Po kilku godzinach żegnamy się z Michaelem i ruszamy długą, 8-kilometrową trasą (Lattenabfahrt) do Kappl. Niesamowite wrażenie robi końcówka – jedzie się przez miasteczko krętymi serpentynami, tylko zamiast asfaltu jest śnieg.
W hotelu sprawdzamy pogodę. Ma być ciepło i pochmurnie przez najbliższe trzy dni. Opadów nie ma w planie, więc stwierdzamy, że czas chyba wracać do domu. I tak wycisnęliśmy maksimum z tego, co zaoferowała nam pogoda. Szkoda, że nie mogliśmy odkryć w pełni freeride’owego potencjału doliny Paznaun, bo jest on ogromny. Ale może kiedyś tu jeszcze wrócimy i nasycimy się do końca.
Tomek po wyjeździe ze żlebu na większą przestrzeń.
Jedno z ostatnich miejsc w Kappl z puchem po kolana.
Mapa ośrodka Kappl z zaznaczonymi miejscami, które wg nas są najlepsze do jazdy w głębokim śniegu.
Więcej na temat jazdy poza trasami w dolinie Paznaun znajdziecie w drugim numerze magazynu Snow & Free w dziale „Freeride blisko domu” (jesień 2013).