Dziesięć lat temu (jak ten czas leci), kiedy rozpoczynaliśmy wydawanie naszego Magazynu, dość często konfrontowani byliśmy z różnymi ciekawymi pytaniami czytelników. Jedno z nich zapadło mi w pamięć na całe lata, a brzmiało tak: czy jeśli kupiłem narty o plastikowych ślizgach to znaczy, że nigdy już nie muszę ich smarować? Na szczęście, przez ostatnią dekadę wiedza tzw. statystycznego narciarza na temat własnego sprzętu wzrosła niepomiernie. W zasadzie wszyscy zdają już sobie sprawę, że narty trzeba smarować, a krawędzie ostrzyć. Pozostaje tylko dylemat: jak osiągnąć najlepszy rezultat?
RĘKĄ
O tym, że warto „bawić się” w ręczne serwisowanie nart, wiedzą na pewno wszyscy nasi czytelnicy, którzy startują choćby w amatorskich zawodach. Ale zalety przygotowania sprzętu bez użycia maszyny doceni każdy – nawet mama, ciocia, czy wujek spędzający na stoku dwa tygodnie w sezonie. Z każdym rokiem coraz więcej moich znajomych przychodzi z prośbą o przygotowanie nart. Niektórzy dzwonią nawet z gór i z wielkim entuzjazmem opowiadają, że „jeszcze nigdy narty nie trzymały na lodzie tak dobrze”. Coś w tym musi być, więc chyba warto zaopatrzyć się w podstawowy zestaw narzędzi i nauczyć się ostrzyć i smarować samemu lub poprosić o to doświadczonego serwismana.
Zacznijmy od tego, co może dla wielu z Was jest oczywiste – czyli od wyższości serwisowania ręcznego nad serwisowaniem maszynowym. Przede wszystkim stare, często nieregulowane maszyny (których wciąż pełno w polskich ośrodkach) nie potrafią „utrzymać” założonego kąta na całej długości. W efekcie zamiast gładkiej, ostrej krawędzi otrzymujemy raczej taką, która przypomina kształtem fale Bałtyku. Analogicznie sprawa może wyglądać z „podcięciem”, czyli kątem krawędzi od spodu nart. Nie wspominam nawet o urządzeniach, w których kąt zależy od tego jak mocno, lekko nawalony pan Kazio, przyciśnie nartę do materiału ściernego. A takie maszyny wciąż można spotkać w domorosłych serwisach.
Jeśli chodzi o ślizg, to wychodząc na śnieg na nartach przygotowanych przez automat w opcji „full service” możemy mieć początkowo problemy z zainicjowaniem skrętu oraz uczuciem małego poślizgu. Wynika to z agresywnej struktury, jaką nadaje maszyna. Jacek Nikliński mówi nawet o odczuciu „jazdy po piasku” jeśli nie zetniemy ręcznie specjalną szmatką wystających elementów struktury. Oczywiście nie wyobrażam sobie nadania dobrej struktury w inny sposób niż na porządnej maszynie, jednak należy pamiętać, że potrzebne jest samodzielne wykończenie tego procesu.
W sprawie smarowania werdykt na korzyść serwisu manualnego jest oczywisty. Używając żelazka sprawiamy, że smar wchłania się w ślizg niczym woda w gąbkę i głęboko go penetruje. W maszynie, gdzie narta przesuwa się po gorącym wałku, smar od razu zastyga na powierzchni ślizgu i nie wnika w głąb. W efekcie ślizg szybciej się wysuszy.
Ogólnie rzecz ujmując, największą przewagą serwisu ręcznego jest inteligencja człowieka, której nie zastąpi żaden automat. W zależności od potrzeb, myślący człowiek jest w stanie, poprzez odpowiednie czynności, dopasować narty do potrzeb konkretnej osoby. Może, na przykład, zastosować odpowiednie kąty dla różnych klientów, dobierając je do preferowanej techniki jazdy. Wyliczając dalej – może „podciąć” mniej lub bardziej krawędź od spodu sprawiając, że narty będą agresywnie lub spokojnie reagować na impulsy narciarza.
A teraz odpowiedzcie proszę na pytanie: kto z Was po kupieniu nowej pary nart robi coś z nimi przed wyjściem na stok (oprócz przykręcenia wiązań)? Domyślam się, że większość odpowie „nie, przecież kupuję nowy sprzęt, to chyba jest on gotowy do użycia”. Nie martwcie się, też kiedyś tkwiłem w tym przekonaniu. Jakie czynności należy podjąć po rozpakowaniu sprzętu z folii? Otóż wszystko zależy od tego, z jakiej „półki” narty kupiliśmy. Te droższe wykończone są lepiej – teoretycznie powinny być naostrzone (najczęściej na 88° z boku i 0,5° od spodu) i jeśli nie chcemy tego zmieniać, to ingerencja w krawędzie nie będzie konieczna. Możemy ewentualnie zeszlifować ślady drobnych nacięć, które zawsze zostawia maszyna. W tańszych modelach na pewno niezbędne będzie ostrzenie. Jednak, niezależnie od modelu, trzeba zatroszczyć się o ślizgi. Spód nart pokryty jest woskowiną, która nie jest przeznaczona do jazdy. Ma zabezpieczać materiał przed wysuszaniem i utlenianiem przez cały okres od produkcji do sprzedaży nart. Należy więc wycyklinować ślizgi i przynajmniej kilkukrotnie posmarować je na gorąco, aby nasycić smarem. Po cyklinowaniu i szczotkowaniu nasz sprzęt jest dopiero gotowy do jazdy.
Jakie zagrożenia czekają na leni, którzy zamiast poświęcić pół godziny wieczorem na przygotowanie sprzętu wolą wypić o jednego drinka więcej? Przede wszystkim, jeśli zaniedbujemy regularne serwisowanie, musimy liczyć się z pogorszeniem stanu krawędzi – będą coraz bardziej tępe, niekiedy nawet zardzewieją. Ślizgi za to wysuszą się, utlenią i pokryje je biały meszek. To znak, że zbliżamy się do niebezpiecznego momentu! Używanie sprzętu w opłakanym stanie nie tylko zmniejszy komfort jazdy, ale również znacznie zwiększy ryzyko wypadku. Nie będziemy mieć przecież kontroli nad nartami – zaokrąglone krawędzie nie utrzymają nas na zmrożonym stoku, a wysuszone, „tępe” ślizgi będą utrudniały skręcanie. Zawodnikom nie musimy tłumaczyć z jaką częstotliwością należy dbać o stan sprzętu. Ci, którzy podchodzą poważnie do tego sportu przygotowują narty codziennie (!). Amatorom, którzy jeżdżą rekreacyjnie, niekiedy nawet tylko tydzień w roku, zalecamy przynajmniej co dwa dni poświęcić chwilę na podostrzenie krawędzi i posmarowanie na gorąco ślizgów. W ostateczności można użyć smaru na zimno – lepsze to niż nic. Jeśli doprowadzimy do utlenienia ślizgów i powstania białego „meszku”, nie obejdzie się bez kilkukrotnej penetracji smarem na gorąco.
Ciąg dalszy nastąpi…
1 komentarz do “Ręką czy maszyną? – część pierwsza”
Same słuszności w tym tekście