Pomysł spakowania sprzętu do kitesurfingu na motocykl nie jest odkrywczy. Zdarzały się już weekendowe wypady na półwysep ze sprzętem na tylnym siedzeniu. Kilkugodzinna podróż Warszawa–Chałupy, gdzie spora część rzeczy czeka na miejscu w przyczepie to jedno. Ale podróż przez pół Europy, gdzie wszystko trzeba zabrać ze sobą, brzmi zupełnie inaczej.
Dlatego gdy mój przyjaciel Tomek zaproponował „jedźmy na kitesurfing na Sardynię motocyklami, a jeśli nie będzie wiało, to pozwiedzamy”, nie od razu przekonałem się do tej koncepcji. Szczególnie że z jego perspektywy – mieszkańca włoskojęzycznej części Szwajcarii, którego sprzęt pojedzie samochodem – wyglądało to nieco inaczej. Z czasem jednak pomysł coraz bardziej mi się podobał. W końcu jednym z moich głównych argumentów w zawsze aktualnych dyskusjach (oczywiście wymagających odpowiedniej ilości piwa) „dlaczego kitesurfing” jest fakt, że jest to chyba jedyny sport wodny, gdzie cały sprzęt można zapakować na motocykl i jechać. Jak mówią Amerykanie „put the money where your mouth is” (czyli mniej więcej: „gadać to każdy potrafi…”) – i oto jest okazja.
Pakowanie
Spakowanie całości sprzętu, rzeczy codziennego użytku oraz ubrań motocyklowych było nieco trudniejsze niż spakowanie się na podróż lotniczą. Sprzęt kitesurfingowy w większości zmieścił się do używanej przeze mnie w podróżach samolotem torbie North Face Base Camp Duffel XL. Do środka zmieściły się: składana deska twin-tip, dwa latawce wielkości 12 i 10 metrów, dwa bary, pianka i trochę neoprenowych drobiazgów, lycra, boardshorty, cienki śpiwór, podróżna poduszka oraz zapas książek. Pierwsze przymiarki mocowania na tylnym siedzeniu nie wyglądały optymistycznie, ale po wypróbowaniu kilku ustawień to rozwiązanie okazało się całkiem znośne (wariant rezerwowy zakładał przymocowanie torby zamiast centralnego kufra). Do kufrów zapakowałem rzeczy „cywilne”. Wyruszałem w połowie wyjątkowo zimnego maja, tydzień wcześniej gdzieniegdzie jeszcze padał śnieg. Po drodze spodziewałem się zarówno gorąca, jak i zimna oraz ulewnego deszczu. Podobnie na miejscu, majowa pogoda według prognoz mogła przynieść upały bądź całkiem zimne dni i wieczory (co też okazało się prawdą). Pakowanie się zatem wymagało pewnej kreatywności, ale wszystko zmieściło się bez większego kłopotu. Bezcenne w takich sytuacjach okazują się cienkie „puchówki”, które w bagażu zajmują niewiele miejsca, a przy tym oferują komfort termiczny na co dzień, jak i pod kurtką motocyklową. Do drugiego kufra weszły trampki i klapki, bluza od wiatru, kosmetyczka, motocyklowe spodnie na ciepłe dni oraz kombinezon przeciwdeszczowy i zestaw narzędzi. Centralny kufer pomieścił mały plecak z rzeczami podręcznymi. Z pełnego zestawu kitesurfingowego na każde warunki nie zabrałem jedynie małego latawca (przydałby się) i pompki (nie była potrzebna). W zasadzie obie rzeczy dałoby się jeszcze upchnąć. Z akcesoriów motocyklowych przydałaby się jeszcze siatkowa kurtka na jazdę w upałach, ale jej brak niezbyt mi doskwierał – wentylacja w turystycznej kurtce sprawiała się doskonale.
Droga
Zakładałem podzielenie drogi do Livorno (razem około 1700 km), skąd odpływał prom na Sardynię, na trzy etapy. Pierwszy etap to Warszawa – Mikulov (około 600 km przez Polskę i Czechy), drugi Mikulov – nocleg gdzieś przed Wenecją (500–600 km przez Austrię i Włochy) i trzeci – do przystani promowej w Livorno. Wbrew prognozom pierwszego dnia pogoda była idealna na podróż – umiarkowane temperatury i brak deszczu. Po pierwszej godzinie podróży duży bagaż za plecami przestał przeszkadzać i późnym popołudniem znalazłem się w Mikulovie (miłym zaskoczeniem był fakt, że dla motocykli czeskie autostrady są bezpłatne).
Mikulov – miasteczko znane wielu polskim narciarzom jako przystanek po drodze na Alpy – jest miejscem wartym oddzielnej, weekendowej wycieczki. Wiele znajdujących się w starych kamienicach hoteli i pensjonatów, odrestaurowany stary rynek oraz zamek na wzgórzu – będące świadkami historii (podobno tu odpoczywał Napoleon po bitwie pod Austerlitz) – oraz, przede wszystkim, znakomite lokalne wina i dobre jedzenie tworzą wspaniałą atmosferę na kilkudniowy wypad. Wszystko – z wyjątkiem paliwa – w bardzo rozsądnych cenach. W ciągu dnia można wybrać się – motocyklem bądź rowerem – na sympatyczne wycieczki po winnicach znajdujących się po obu stronach granicy. Jadąc na południe, na pewno lepiej zaplanować nocleg tutaj niż w oddalonym o 50 km przemysłowym Brnie.
Wieczór w Mikulovie – koncert w barze plus idealna ilość czeskiego białego wina – sprawił, że następnego dnia czułem się gotów podjąć każde wyzwanie. Google Maps szacował czas podróży do Livorno na około 10 godzin – ruszając o 8.30, byłbym na przystani promowej o 18.30 – godzina zapasu do „deadline’u”, czyli załadunku na prom wyznaczonego na dwie godziny przed odpłynięciem. Skrócenie planu podróży miałoby tę zaletę, że płynąłbym wraz ze znajomymi, którzy przeprawiali się tego dnia. Kolejny prognozowany był jako ostatni z wiatrem w ciągu najbliższego czasu na spotach południowej Sardynii. Główna wada to konieczność jazdy całego dystansu autostradą, co we Włoszech kosztuje majątek. Dodatkowo, ponad 1000 kilometrów na raz to od pewnego momentu walka o przetrwanie. Przelotne ulewy na górskim odcinku austriackiej drogi, kontrole (winiety, granica) oraz korki we Włoszech powodowały, że w miarę zbliżania się do Livorno szanse na wieczorny prom topniały błyskawicznie. Do kas promowych dotarłem dobrze po 21, prom odpływał 21.30. Ku mojemu zaskoczeniu bez pośpiechu sprzedano mi bilet i punktualnie o wpół do dziesiątej, przy dopingu znajdującej się na promie „szwajcarskiej” części grupy, wjechałem na pokład.
Wyjaśniły się też wątpliwości odnośnie zakupu biletów: kupować przez internet czy też na miejscu, ryzykując wyższą cenę (jak w przypadku biletów lotniczych) i kłopoty z zakupem bądź załadunkiem motocykla. Nie było żadnych problemów z zakupem, a cena biletu była wyraźnie niższa niż u internetowych pośredników. Na promie było miejsce przeznaczone do przewozu motocykli, a po postawieniu pojazdu załoga zadbała o jego bezpieczne zamocowanie.
Być może w szczycie sezonu konieczna będzie wcześniejsza rezerwacja, ale w maju promy nie były zapełnione. Na Sardynię płynęliśmy linią Grimaldi na trasie Livorno – Olbia za 37 euro: bilet oraz „lotniczy” fotel do spania.
W Olbii, gdzie prom przybił o 6.30, zjedliśmy rogaliki z kawą wśród palm i w świetle wschodzącego słońca. Następnie jeszcze 300 km, częściowo krętą, wąską drogą przez góry i około południa znalazłem się na spocie polskiej bazy kitesurfingowej w Porto Botte. W sam raz na popołudniowe pływanie.
Powrót na trasie Porto Torres – Genua liniami Tirrenia za cenę 53 euro bez dodatkowych usług – spanie w „salonie” okazało się wygodniejsze niż fotel za dodatkową opłatą. Plany powrotu przez malownicze alpejskie przełęcze północnych Włoch i Szwajcarii wzięły w łeb, gdy po kilkudziesięciu kilometrach w jednym z motocykli pękło mocowanie dźwigni zmiany biegów, praktycznie uniemożliwiając dalszą jazdę. W pobliskim warsztacie Fiata, po rozmowie przypominającej dowcip o „piłce do metalu”, udało się zdobyć kłębek drutu, którym jadący felernym motocyklem Grzesiek po krótkim i treściwym „watch me” dokonał prowizorycznej naprawy. Wyraz twarzy włoskich mechaników, którzy do końca twierdzili, że taka naprawa jest absolutnie „impossible” – bezcenny. Prowizorka skutecznie działała aż do szwajcarskiego Locarno, gdzie zgodnie z planem zakończyliśmy wspólną podróż.
Kitesurfing
Rytm kitesurfingu na południu Sardynii wyznaczają trzy elementy – mistral – wiatr wiejący z północy, sirocco – wiatr południowy oraz efekt termiki. Przy wietrze z kierunków południowych pływać można chyba na prawie każdej plaży na południowym wybrzeżu. My pływaliśmy w przeznaczonym do tego spocie Porto Botte oraz na jednej z plaż pomiędzy Cagliari a Chia. Jadąc wzdłuż wybrzeża, co chwila widać było pływających kitesurferów. Gdy wieje wiatr z północy, dobre warunki panują na południowo-zachodnim wybrzeżu – dla nas były to spoty Porto Botte oraz Punta Trettu. Do północnego wiatru dochodzi termika, która sprawia, że pomimo zapowiadanego słabego wiatru na spotach są warunki do pływania, zaś nawet umiarkowany wiatr może rozdmuchać się do ekstremalnych warunków. Nam zdarzyło się, że przy prognozie 15–18 węzłów w rzeczywistości wiało ponad 30. W sumie na dziewięciodniowy pobyt mieliśmy pięć dni pływania.
W Porto Botte korzystaliśmy ze spotu prowadzonego przez polską szkołę kiteparadiso.pl. Za jej pośrednictwem zarezerwowaliśmy również apartament na czas pobytu, mogliśmy też korzystać z busa jeżdżącego na spot, w którym trzymaliśmy sprzęt. W połowie maja jest jeszcze dobrze przed sezonem i poza dostępnością łodzi do ewentualnej akcji ratowniczej miejsce nie było wyposażone. Nie było też jeszcze zbyt wielu kitesurferów, więc dość wąska plaża oferowała wystarczająco dużo miejsca do przygotowania sprzętu, startu i lądowania latawca. Trudno ocenić, jak to wygląda przy większej liczbie pływających. Niedogodnością jest konieczność pływania w butkach – muliste dno porośnięte jest wodorostami i łatwo rozciąć stopę o ostrą muszlę. Zalety, poza wspomnianą wcześniej polską bazą z sympatycznymi instruktorami (podziękowania dla Mariusza za pomoc w odzyskaniu deski) i mobilnym zapleczem, to duży obszar płytkiej i w miarę spokojnej wody, możliwość dojazdu piaszczystą drogą bezpośrednio do miejsca, gdzie się pływa, no i oczywiście, wspomniane powyżej, znakomite warunki wiatrowe.
Punta Trettu to otoczony płaską i płytką wodą niezmiernie malowniczy cypel. Na jego początku znajduje się parking oraz baza kitevillagesardegna.com oferująca między innymi barek i pole kempingowe. Na właściwy spot musimy przejść około 300 metrów – trafiamy na piaszczystą końcówkę cypla oraz sporą łachę piasku z mnóstwem miejsca na latawce. Spot wygląda bajecznie – ogromna zatoka z przeważnie płytką wodą, gdzie da się pływać praktycznie przy każdym kierunku wiatru. Przy pierwszym zejściu na wodę byłem zaskoczony stabilnością wiatru. Później, gdy nieco rozbudowała się termika, wiatr stał się nieco bardziej „normalny”, ale warunki wiatrowe wciąż były doskonałe.
Piaszczysta plaża sprawia lepsze wrażenie niż „zakurzone” Porto Botte. Również dno jest znacznie przyjemniejsze – można zaryzykować pływanie bez butów, choć wciąż istnieje ryzyko rozcięcia stopy o muszlę bądź inny ostry przedmiot. Zatoka stanowi akwen żeglugowy – przez jej środek poprowadzony jest tor wodny, po którym – teoretycznie – nie wolno pływać. Uważać trzeba na wystające bądź znajdujące się na dnie lub tuż pod lustrem wody przeszkody, jak boje, mocowania sieci rybackich czy też inne instalacje nieznanego przeznaczenia. W płytszych miejscach niekiedy wystają „kępy” wodorostów, mogące gwałtownie zatrzymać deskę.
Spot ten ma generalnie płaską wodę, a w osłoniętej przed wiatrem części zatoki przy północy wręcz bardzo płaską, idealną do stawiania pierwszych kroków w skokach „pop” i „unhooked”. Jest to doskonałe miejsce dla osób robiących pierwsze samodzielne halsy, jak i dla zaawansowanych kitesurferów.
Przy wietrze z kierunków południowych można startować z różnych plaż południowej Sardynii. My wypróbowaliśmy tę w pobliżu miejscowości Santa Margherita. Trudno mi ocenić jakość tego rodzaju spotów, bo tego dnia wiatr nie pozwalał na skuteczne pływanie. Kamieniste dno, brak ewentualnej pomocy z lądu oraz zapewne duża fala przy silniejszym wietrze sprawiają, że są to miejsca raczej dla zaawansowanych. Niemniej w wietrzne dni przy odpowiednim kierunku w wielu miejscach można było zobaczyć sporo latawców. Sądzę, że w szczycie sezonu letniego może być też problem z miejscem na przygotowanie, start i lądowanie latawca – zapewne plaże okupują tłumy opalających się ludzi.
Temperatura powietrza wynosiła dobrze ponad 20 stopni, intensywnie świeciło też słońce, więc krem z wysokim filtrem był konieczny. Woda natomiast miała raczej temperaturę bałtycką. Cienka pianka plus ocieplacz okazały się wystarczające, ale pełna pianka 3–5 milimetrów nie byłaby przesadą.
Motocykl
Motocyklowa Sardynia to kraina zakrętów. Poza kilkoma drogami szybkiego ruchu łączącymi różne regiony wyspy sieć komunikacyjna składa się z lokalnych dróg, w tym wielu bardzo krętych i poprowadzonych przez góry. Najpiękniejsze z nich wiodą wzdłuż wybrzeża. Podążamy niezliczoną liczbą zakrętów z widokiem na turkusowe morze, wysepki i cyple z charakterystycznymi dla Sardynii kamiennymi wieżami. Nawierzchnię dróg stanowi bardzo szorstki i przyczepny asfalt, poza nielicznymi wyjątkami dobrej jakości i bez dziur. Wyznaczając trasę poza głównymi drogami, możemy spotkać się z krótkimi odcinkami szutrowych łączników, których pokonanie motocyklem turystycznym nie powinno stanowić problemu. Duża różnica pomiędzy krętymi drogami w Alpach i ich odpowiednikami na Sardynii jest taka, że te drugie składają się w dużej mierze z serii łączących się ze sobą dość ciasnych łuków – jeden zakręt od razu przechodzi w drugi, a ten w następny. Dynamiczna jazda taką drogą wymaga aktywności i pracy – nie da się leniwie pojechać tempem szybszym niż „spacerowe”.
Odcinki nadmorskie to nie tylko wyjątkowa mieszanka fantastycznej jazdy i widoków. Nad morzem jest nieco chłodniej niż w głębi lądu. Choć byliśmy tam dopiero w połowie maja, z dala od wody temperatura często przekraczała 30 stopni Celsjusza. W środku lata upał może być trudny do zniesienia.
Jeździ się raczej bezpiecznie, niemniej warto uważać na ścinające zakręty samochody. Szczególnie że zakręty na drogach prowadzących wzdłuż zbocza góry są „ślepe” – nie widać dużej części drogi. Za zakrętem, oprócz jadących środkiem drogi tubylców, możemy natknąć się na kozy albo leżące na jezdni kamienie. Z kolei na drogach szybkiego ruchu zdarzyło mi się spotkać kontrole prędkości.
W ciągu czterech „motocyklowych” dni udało nam się zwiedzić zaledwie południowo-zachodni fragment wybrzeża. Aby odwiedzić ciekawsze miejsca i przejechać najlepsze trasy, potrzeba co najmniej tygodnia. Mieszkając w jednym miejscu, można zaplanować wycieczki codziennie na inną plażę (te ciekawsze mają swoje nazwy i zazwyczaj znajdują się w pobliżu innych ciekawych miejsc). Pomysł na wycieczkę objazdową to trasa wokół wyspy – rozsiane wokół całego wybrzeża, typowe dla Sardynii kamienne wieże obserwacyjne mogą stanowić punkty odniesienia.
Południowa Sardynia wydała mi się miejscem niezwykle przyjaznym gościom. Nawet bez znajomości włoskiego dało się uciąć pogawędkę z właścicielem sklepu, a personel pizzerii chętnie przyłączał się do biesiady (przynosząc coraz to nowe butelki wina i lokalnego likieru, co znalazło swoje odbicie w rachunku). Koszty na miejscu są umiarkowanie zachodnioeuropejskie. Sześcioosobowy apartament w bardzo przyzwoitym standardzie kosztował 500 euro za tydzień (plus koszt sprzątania), pizza z piwem bądź winem to 8–15 euro na osobę, bardziej wyszukany wielodaniowy obiad w restauracji specjalizującej się w owocach morza to wydatek 25 euro plus napoje. Gotowanie w domu i wino z winnicy na litry pozwoli znacznie ograniczyć budżet. Ceny paliwa włoskie, czyli jedne z wyższych w Europie: 1,4–1,6 euro za litr. Być może północna, bardziej „ucywilizowana” i turystycznie popularna część wyspy będzie nieco droższa. Radość z jazdy motocyklem i pływania z latawcem – ogromna.