Niestety, niestety. Pogoda w drugi dzień zmagań w Sölden nie była już tak łaskawa, jak w sobotę.
Nad doliną od czwartku wisiała groźba Fohnu, czyli wiatru halnego. Wreszcie w nocy z soboty na niedzielę masy ciepłego powietrza przeciągnięte zostały z południa na północ. Wiatr dolinowy zwany Fohn jest zwykle bardzo szkwalisty, a czasami jego podmuchy potrafią osiągnąć 120 km/h. Nie tylko wiatr, ale także jakaś grupa ekologów, oczywiście z nieodległych Niemiec, próbowała zatrzymać zawody blokując drogę na wysokości trzeciej agrafki na lodowiec. Na szczęście austriacka policja bardzo szybko poradziła sobie z garstką młodych ludzi. „Ekolodzy” zapewne nie wiedzieli, że wielu austriackich narciarzy ma policyjne etaty, więc koledzy po fachu wykazali się solidarnością.
Zawodnicy wystartowali nawet do pierwszego przejazdu i obserwowałem ich aż do numeru 47. Kiedy na chwilę poszedłem ogrzać się do centrum prasowego usłyszałem, że drugiego przejazdu nie będzie. Po prostu szkwały stały się zbyt silne i tym samym zawody nie mogły być fair dla wszystkich. Wyobraźcie tylko sobie, że któryś z zawodników dostaje przeciwny, silny wiatr, który spowalnia go o zaledwie 1 km/h, a ostatni, płaski kawałek ciągnie się bardzo długo…
Doświadczył tego zwycięzca z Sölden z roku ubiegłego i wielki mistrz Marco Odermatt, który notował najlepsze czasy pierwszego i drugiego sektora, aby osiągnąć zaledwie 14. na płaskim odcinku. Szwajcar narzekał także trochę na dobór smarów, gdyż – jak mówił – serwisanci muszą jeszcze trochę nauczyć się doboru parafin bez zawartości fluoru. Rewelacyjnie pojechał reprezentant gospodarzy Marco Schwarz, który od pewnego czasu zapowiada atak na pozycję lidera klasyfikacji generalnej. Trzeba przyznać, że dobrze przepracował lato. I to właściwie wszystko na dziś… Szkoda tych zawodów, gdyż organizatorzy wykonali tytaniczna pracę, a w sobotę i w niedzielę w rejonie linii mety zgromadził się tłumek liczący każdego dnia po 15 tys. osób. Cóż, taki jest sport na świeżym powietrzu.