Co roku na wiosnę, i to już od wielu lat, staram się odbyć motocyklową wycieczkę w kolejny ciekawy rejon Europy. Czemu motocyklem? Bo moim zdaniem najfajniej. Oprócz samej frajdy z jazdy jednoślad daje możliwość podziwiania okolicy znacznie lepiej niż przez okna samochodu. Umożliwia też lepszy kontakt z tubylczą (lub nie) ludnością. Wystarczy się zatrzymać, podnieść szczękę kasku i już zaczyna kleić się rozmowa. Gdy podróżujemy na motocyklu, do wrażeń odbieranych zmysłem wzroku dochodzą jeszcze zapachy, a to na Korsyce element bardzo ważny.
Tak więc jedziemy na Korsykę! Plan jest prosty: zaraz po zakończeniu sezonu narciarskiego zbieram manatki i jadę od włoskiej części Szwajcarii do Locarno, gdzie czeka na mnie przyjaciel Leszek. Kolejny przyjaciel, członek naszej wesołej kompanii, z którym przejechałem niemało kilometrów w różnych okolicznościach przyrody, Grześ przyleci samolotem do Bergamo, a część motocyklową odbędzie na pożyczonym sprzęcie. Plan dobry, ale zaraz na początku zaczyna się trochę sypać. Kapryśnej wiosny śnieg w Lenzerheide, skąd muszę wystartować, leży niesamowicie długo. Ba! Pod koniec kwietnia jeszcze sobie od czasu do czasu pada. Wreszcie wykorzystuję okno pogodowe i nieco wyższą temperaturę (za to z lekkim deszczem) i przeskakuję na południową stronę Alp. Koledzy czekają już lekko zniecierpliwieni. Następnego dnia ruszamy w kierunku Genui, przy pięknej, ale niezbyt ciepłej pogodzie. Podróż wzdłuż dużej części wybrzeża jeziora Maggiore to uczta dla oka, potem aż do Gavi czeka nas nuda włoskich nizin doliny rzeki Pad.
Nuda jednak bywa niebezpieczna. W małej miejscowości Lomello, która jest stolicą europejskich plantacji ryżu, Leszek zagapił się przy prędkości 5 km/h i nie zauważył, że zarówno ja, jak i Grześ stanęliśmy w minikorku za ciężarówką. Zbyt nerwowo złapał za klamkę hamulca i trrrrach – leżał jak długi na brudnym asfalcie. Niestety, tak niewinnie wyglądająca gleba miała swoje poważne skutki. Motocykl upadając, przygniótł przyjacielowi stopę, łamiąc ją w skomplikowany sposób. Zaczął się zwykły w takich wypadkach „pełny program”: zorganizowanie karetki do szpitala; rozmowa (nieprzyjemna) z włoską policją; powiadomienie rodziny (w tym przypadku rozsądnego syna); zorganizowanie transportu kolegi i jego maszyny z powrotem do Locarno (znowu syn). Wszystko trwało od godziny 13.00 do 21.00 – oczywiście bez jedzenia i picia. Razem z Grzesiem, pomimo nieszczęścia kolegi – ale za to z jego błogosławieństwem – zdecydowaliśmy się na kontynuowanie wycieczki. O dotarciu do Genui tej nocy mowy już nie było. Znalezienie hotelu nie nastręczało trudności, gorzej z jedzeniem. W poniedziałek wszystkie knajpy na włoskiej prowincji są pozamykane… Tu właśnie przydaje się czar dwóch kółek. Właściciel hotelu, sam pasjonat motocykli, po wykonaniu kilku telefonów zorganizował dla nas posiłek w prywatnym domu. Gospodyni prowadziła kiedyś restaurację w Mediolanie, ale teraz mieszka z mężem w Lomello, a knajpą rządzą synowie. I w ten właśnie sposób trafiliśmy na wspaniałą ucztę połączoną z degustacją win i nalewek własnej roboty. Cztery dania, desery, trunki i co najważniejsze – szalenie interesująca rozmowa o sytuacji w Europie i na świecie. Dodatkowo mąż gospodyni okazał się łucznikiem historycznym. Podziwialiśmy więc repliki różnych łuków i strzał do późnych godzin nocnych. A pani, jak to pani, cały czas narzekała, że nie ma nas czym ugościć… Wracając do hotelu o 1.00 w nocy (trochę słaniając się na miękkich nogach), powiedziałem: „Wiesz co, Grześ, od jutra nigdzie się nie spieszymy. Promy na Korsykę pływają codziennie z różnych portów stałego lądu. Wybierajmy tylko jeden cel naraz, a potem się zobaczy…”. „Dobra” – odpowiedział przyjaciel.
Kierunek Gavi
Nazwę miejscowości Gavi do tej pory znałem jedynie z nalepek na pysznych białych winach. Warto zobaczyć, jak miejscowość prezentuje się w rzeczywistości, szczególnie że pomiędzy nią a wybrzeżem rozciąga się Parco Naturale delle Capanne di Marcarolo. Na dziesięć kilometrów przed miasteczkiem krajobraz z nudnego zmienia się w górzysty. Na każdym południowym zboczu równo ustawione rzędy krzaczków winogron. Na każdym wzniesieniu mały lub większy dworek właściciela winnic. Samo miasteczko urzeka. Wąskie stare uliczki, wiekowe kościoły, a ponad nimi górująca ogromna twierdza. Powoli wypijamy kawę w lokalu przy rynku, zanim zagłębimy się w malownicze drogi wcześniej wymienionego parku o pięknej nazwie.
Kierunek Livorno
W Gavi stwierdziliśmy, że popłyniemy jednak z Livorno. Stąd odchodzi więcej promów i droga morska jest też krótsza. Zanim się przeprawimy, przemierzamy całkowicie puste drogi Parco Naturale. Docieramy do wybrzeża i przez Park Narodowy Cinque Terre wieczorem osiągamy Livorno. Zmęczeni, ale szczęśliwi, gdyż widoki zapierające tu i ówdzie dech w piersiach całkowicie wynagradzają trud.
Kierunek Cap Cors
Następnego dnia rano próbujemy kupić bilety na prom do Bastii. Razem z kilkoma innymi motocyklistami bezskutecznie przeszukujemy wielki terminal dworca morskiego w poszukiwaniu otwartej kasy. Wszystko zamknięte… Nagle z jednego z biur wypada kobieta w furii, która drąc się na nas wniebogłosy, przy okazji wskazuje na niewielki, wyglądający jak część śmietnika kontener na zewnątrz. To tu są kasy. Absurdalność tej sytuacji doprowadza nas niemal do łez ze śmiechu. Jak żywe przed oczami stają nam sytuacje z filmów mistrza Barei. Tyle tylko, że nie jesteśmy w PRL-u, ale w słonecznej Italii. Bastia wita nas lekkim deszczykiem, ale to nic. Szybko wspinamy się krętymi drogami na wzgórza ponad miastem i stamtąd ruszamy w kierunku północnym. Przewodniki mówią, że półwysep Corse jest Korsyką w miniaturze. Być może, ale pochmurny dzień nie pozwala na cieszenie się wspaniałymi widokami zatok, gór, stromych zboczy dolin i flory tego miejsca. Mam wrażenie, że na Corse jest raczej ponuro i bardzo surowo, ale i to ma swój urok. Tego samego dnia, pokonując setki zakrętów o różnych promieniach, nachyleniach, profilach i nawierzchniach, docieramy do wakacyjnej miejscowości z pięknym jachtowym portem Saint-Florent. Wyspa może się podobać.
Kierunek, bez kierunku
Przez następne sześć dni snujemy się (dość szybko) po Korsyce bez wyraźnie ustalonego celu, spontanicznie podejmując decyzje, czy pojedziemy dalej wybrzeżem, czy też skręcimy w zielony i bajeczny interior. Wybrzeże to zwykle bardzo kręte drogi zabezpieczone od strony często głębokich przepaści trzydziestocentymetrowymi, kamiennymi murkami. Śmiejemy się, że mały błąd na dohamowaniu mógłby zakończyć się lotem do morza, podczas którego dałoby się jeszcze kilka rzeczy przemyśleć. Po drogach tych pomimo początku maja jeździ samochodami, busikami i kamperami sporo, głównie niemieckich i francuskich, turystów. Wielu z nich wypożyczyło pojazdy w Bastii lub Ajaccio, a teraz nieco przerastają ich warunki drogowe. Nie ma się co śmiać, często wykute w nadbrzeżnych urwiskach kręte drogi są bardzo wąskie. Nierzadko z trudem mijają się na nich dwa samochody osobowe. Kiedy z przeciwka jedzie ciężarówka lub autobus, trzeba szukać zatoczki. Do tego dochodzi często bardzo duża ekspozycja. To potrafi sparaliżować i takich sytuacji codziennie jesteśmy świadkami. O nie. Na Korsyce motocykl ma jednak ogromną przewagę nad każdym innym pojazdem. Plagą są kolarze amatorzy. Zwykle kolorowy peletonik zabezpieczany jest od tyłu przez mikrobus z zaopatrzeniem. Cały „zestaw” porusza się najwyżej 30 km/h i to po płaskim. Pod górę (a takich odcinków nie brakuje) znacznie wolniej. W dół kolarze urządzają sobie jednak zawody, wykorzystując całą szerokość jezdni (nie pasa ruchu) do pokonywania ciasnych zakrętów, zupełnie nie zważając na to, że na drodze odbywa się normalny ruch drogowy, a nie wyścig kolarski. Jeżdżąc po drogach wybrzeża, szczególnie pod górę, nie wolno ani na chwilę stracić czujności. Nigdy nie wiadomo, kiedy zza zakrętu wypadnie na ciebie wachlarzyk kolarzy.
Na drogach wybrzeża wieje też często silny, a nawet bardzo silny wiatr. Jednego dnia dosłownie przestawiał on motocykle o dobre kilkadziesiąt centymetrów za każdym szkwałem. Trzeba uważać. A tak na marginesie, to mam nieodparte wrażenie, że za każdym razem, jak jadę na motowycieczkę, to silnie wieje, kiedy za to wybieram się na kite – wiatru jak na lekarstwo. Taki los…
Fantastyczną odmianą dla dość sporego ruchu na wybrzeżu są drogi zielonego interioru. W nim czasami przez kilkadziesiąt kilometrów nie napotykaliśmy żywego ducha. Widoki są powalające. Korsyka to niewielka wyspa, ale na jej terenie znajduje się ponad dwadzieścia szczytów przekraczających 2000 metrów wysokości n.p.m. Wszędzie więc zakręty, zakręty, zakręty. Jeżdżąc po wnętrzu wyspy, trzeba koniecznie uważać na zwierzęta. Często w najmniej spodziewanym momencie za kolejnym łukiem drogi na asfalcie lub tuż obok niego leży lub spaceruje sobie cała gromadka łaciatych, na wpół dzikich świń. Warchlaki beztrosko baraszkują, nie zważając na dźwięk silnika czy nawet klaksonu. Tu i ówdzie drogę potrafi przeciąć dzik lub lis. Oprócz fantastycznych widoków dolin rzek i potoków, prastarych lasów z ogromnymi drzewami, jezior, uczepionych skał wiosek i łąk wnętrze Korsyki rozpieszcza zapachami. Myślę, że właśnie na wiosnę, kiedy wszystko wokoło kwitnie, także te zapachy sprawiają, że wyspa jest tak piękna. Korsykanin Napoleon Bonaparte zwykł mawiać, że swoją rodzinną wyspę rozpoznałby z zawiązanymi oczami właśnie po zapachach. Korsyka to także kulinaria. Jeżeli lubicie dziczyznę, owoce morza, ryby, wieprzowe suche kiełbaski i sery pachnące jak skarpetki listonosza w sierpniowe popołudnie (to cytat z książki, której tytułu nie znam, ale pasuje znakomicie), to Korsyka będzie na pewno miejscem dla was.
Na samej Korsyce, nie licząc odcinków dojazdowych, przemierzyliśmy troszkę mniej niż 2000 km w siedem dni. Statystyk Grzegorz ze średniej (podobno liczył tylko te w miarę ostre na różnych odcinkach tras!) wynoszącej siedem do ośmiu zakrętów na kilometr obliczył, że pokonaliśmy przynajmniej 15 tys. łuków dróg o różnym stanie nawierzchni. Po drodze odwiedziliśmy też wiele miejscowości i miejsc widokowych. Były to: Corse (serce interioru – genialne miejsce), Calanques de Piana (wspaniałe czerwono-żółte urwiska spadające do morza), L’lle Rousse i Calvi (fantastyczne miasteczka i porty jachtowe), Ajaccio (średnio na jeża – przereklamowane), Propriano, Vivario, Venaco i regionalny park widokowy de Corse, ponownie Calvi i Bastię. Na podstawie tych nazw można mniej więcej odtworzyć z mapą w ręku trasę naszej wycieczki. Wielokrotnie jednak celowo zygzakowaliśmy lokalnymi drogami, zamiast jechać prosto do celu. Wyspę opuściliśmy 15 maja, a następnego dnia interior został zasypany świeżym śniegiem, który całkowicie sparaliżował ruch. Do domu wracałem przez tunel San Bernardino, a po północnej stronie Alp padał dość gęsto biały puch. Temperatura oscylowała wokół 0°C. Pomimo że założyłem na siebie prawie wszystko, co miałem, i tak do Lenzerheide dojechałem w stanie hipotermii. Musiałem posiedzieć pół godziny w garażu, zanim byłem w stanie odpiąć bagaże. Ale i tak było warto!
Na Korsykę chciałbym pojechać jeszcze raz, gdyż pomimo przebycia wielu kilometrów ciągle mam niedosyt widoków, które ta wspaniała wyspa oferuje. Problem w tym, że wiele jest jeszcze fantastycznych miejsc do zwiedzenia na naszej planecie.
Grzegorz podróżował Ducati MTS 620, a ja Yamahą MT09 Tracer – bez przygód i awarii.