Trudno jest w obecnej sytuacji zajmować się sportem, kiedy wokół rozgrywają się znacznie ważniejsze wydarzenia, które w ten, czy inny sposób wpłyną na przyszłość.
Niemniej zakończył się alpejski Puchar Świata i to w sposób tyle oczekiwany, co gwałtowny. Po prostu zawody pań w Åre i panów w Kranskiej Gorze zostały odwołane. Wcześniej federacja zdecydowała się nie rozgrywać finałów na stokach leżącej we Włoszech Cortiny d’Ampezzo. Decyzje te spowodowały, że nie mogliśmy oglądać rozstrzygającej walki na ostatnich – że tak powiem – metrach. O sytuacji w klasyfikacji pań pisał wcześniej Sebastian Malec. Od siebie dodam tylko, że Federica Brignone jest pierwszą Włoszką, której udało się zwyciężyć w klasyfikacji generalnej alpejskiego Pucharu Świata. Nie zamierzam zastanawiać się, czy wygrana ta smakuje słodko, czy jednak pozostawia lekki absmak. Mikaela Shiffrin bardzo serdecznie pogratulowała zarówno Federice, jak i Petrze Vlhovej (zdobywczyni kulki za slalom i slalom równoległy), co moim zdaniem ucina spekulacje. Amerykanka pojawiła się w Åre, gdzie odbyła kilka treningów. Jak pisała w mediach społecznościowych powrót do rutyny bardzo pomógł jej w przełamywaniu traumy po starcie ojca. Osobiście mam nadzieję, że wszystkie trzy wymienione panie pojawią się na starcie przyszłego sezonu i zafundują nam emocje, jakich dawno nie oglądaliśmy.
Przed planowanymi zawodami w Kranskiej Gorze dwóch prowadzących w klasyfikacji panów dzieliły zaledwie 54 punkty różnicy. W programie był jednak przewidziany slalom i gigant, więc szanse znajdującego się na miejscu drugim Alexisa Pinturault wydawały się bardziej realne na końcowe zwycięstwo. Przy dobrej postawie Alexis mógł liczyć nawet na 200 punktów, choć wydaje się to mało prawdopodobne. Aleksander Aamodt Kilde potrafi dobrze zjechać gigant, choć w konkurencji tej jeszcze nigdy nie stanął na podium. Slalomów unika… Cóż, zawody zostały jednak odwołane i w tej sytuacji koronę po Marcelu Hirscherze (który sądząc po zdjęciach w różnych serwisach społecznościowych dobrze się bawi i chwała mu za to) na swoje skronie założył właśnie sympatyczny Norweg.
Tym samym Kilde dwa razy zaprzeczył zdaniu wielu znawców i obserwatorów APŚ: po pierwsze, przed sezonem nikt na niego nie wskazywał (typował go Marcin Orłowski – przyp. Michał Szypliński); po drugie, Norweg jest specjalistą od konkurencji szybkościowych i samo to stawia go przy obecnej liczbie zawodów w trudniejszej sytuacji. Kilde przez cały sezon wygrał tylko jedne zawody, ale jeździł bardzo równo prawie zawsze plasując się wysoko w klasyfikacji supergigantów, zjazdów, kombinacji i gigantów. Nie wygrał też żadnej małej kulki. To przypomina mi sytuacją sprzed lat kiedy w klasyfikacji generalnej APŚ zwyciężył mało spektakularny, ale solidny Paul Accola wygrywając z Alberto Tombą, a Włosi odebrali to jako osobistą zniewagę. Alexis na swoim koncie zanotował sześć zwycięstw, ale zdarzały mu się też nieoczekiwane wpadki: trzy razy nie ukończył slalomów, a w Levi nie zdołał wejść do finałowej trzydziestki. W gigantach, siedemnaste miejsce w Beaver Creek i piętnaste w Naebie też zapewne były poniżej oczekiwań.
Przyspieszona końcówka sezonu nie pozwoliła na dokończenie rywalizacji w slalomach i gigantach, a i tu było bardzo ciekawie. Ostatecznie te dwie małe kulki zgarnął Henrik Kristoffersen wyprzedzając Clementa Noëla o zaledwie dwa punkty (w slalomie) i Alexisa Pinturault o sześć (w gigancie).
I to tyle… Teraz pozostaje nam tylko odliczać dni do kolejnej inauguracji w Sölden, gdyż – nie ukrywam – końcówka obecnego sezonu pozostawiła u mnie pewien niedosyt. Obyśmy tylko zdrowi byli, czego Wam i sobie życzę…