Zadzwoniłem do „Szafy” po wydarzeniach ostatniego weekendu, wyjaśnił mi wszystko co i jak. Atrakcji co nie miara, bo wiadomo – Kitz, a do tego pielgrzymki kibiców narciarstwa alpejskiego do Jasnej, bo wiadomo – Maryna i Magda.
„Szafy” zbytnio przedstawiać nie trzeba. W życiu funkcjonuje pod imieniem i nazwiskiem – Marcin Szafrański. Olimpijczyk (Albertvill i Lillehammer), uczestnik mistrzostw świata, a obecnie (między innymi oczywiście) komentator Eurosportu. Ponieważ w tej sprawie zadzwoniłem też do Antona (nie, nie tego z Tyrolu, ale tego ze Stalkant FM) oraz „Ostrej” (tak, tej „Ostrej”), zeznania na temat wydarzeń w Jasnej się potwierdziły. Do Marcina zadzwoniłem celem nagrania komentarza po zawodach. Mimo że wiedział, że dzwonię aby go nagrać do Radiowej Trójki, zaczął „tylko mnie nie cytuj”. Zdziwiłem się nieco, ale szybko zrozumiałem, bo pierwsze zdania jego wypowiedzi nie przeszłyby cenzury w żadnym medium. Przyfasolił bowiem organizatorom za schrzanienie stoku w Jasnej.
Organizatorzy, używając eufemizmu, przekombinowali coś z wtryskami i to na całej linii. Można jeszcze użyć określenia, że spartolili robotę, ale nie pogrążajmy ich bo i tak pewnie dostali konkretnie po łapach za tę partaninę. Porobiły się placki lodu, a niosło to za sobą ryzyko, że nie wszystkie uczestniczki sobotniego giganta poradzą sobie z niepewną nawierzchnią. Jedyna, która sobie tak naprawdę poradziła, przeorała stok na własnych warunkach to Sara Hektor. Co ciekawe, rozmawiając przed laty z Maryną (bodaj po MŚ juniorek w 2013 r., kiedy to „Mery” wjechała na piąte miejsce w gigancie w Mont St. Anne w Kanadzie), o jej rówieśniczkach dopiero co powolutku, pomalutku wchodzących do dorosłego ścigania, wskazywała na Sarę właśnie twierdząc z przekonaniem, że dwa lata starsza Szwedka wkrótce zostanie gwiazdą. No i jest, mimo że Jasna to tylko jeden z przykładów. Pamiętacie gigant olimpijski w Chinach? Trudny jak fiks ze względu właśnie na wredny śnieg chińskiej produkcji. Wygrała.
Patrząc na to jak większość z zawodniczek stała na nogach w słowackim Pucharze Świata, jak skuteczna selekcja była i jak wielkie ofiary ponieśli gospodarze. Przede wszystkim urwane kolano Petry Vlhovej. Koniec sezonu, a szkoda, bo jej rywalizacja z Mikaelą Shiffrin na stokach slalomowych w tym sezonie prezentowała się bardzo ciekawie. No, ale skończyła się w najgorszy możliwy sposób.
Tym razem spośród reprezentantek Polski na wysokości zadania stanęła Magdalena Łuczak, która ponownie wjechała do czołowej trzydziestki. Jeśli dobrze liczę, po raz szósty z siedmiu gigantów tego sezonu. Rozgościła się ta dziewczyna na poziomie trzeciej dziesiątki, a przecież zdarza się jej również zajrzeć i do drugiej. Cieszy jej postawa, cieszą ambicje.
Po starcie Maryny Gąsienicy Daniel spodziewaliśmy się znacznie więcej. Od kilku dni bowiem trenowała na Słowacji, ale trudno przypuszczać, by trenowała na stoku o identycznej nawierzchni jak ta, jaką zastała w czasie zawodów. Wiadomo, że start w Jasnej – ze względu na odległość od domu, to dla niej bodaj najważniejszy start. Pielgrzymka polskich kibiców na pewno tworzy wyjątkową atmosferę. Na mecie rodzina, ukochana psina i wielu dobrze życzących przyjaciół. Być może Maryna ulega tam dodatkowej presji. W 2021 roku, kiedy robiła furorę wbijając się regularnie do drugich przejazdów wlanie na Słowacji w dość nieoczekiwany sposób wypadła tuż przed metą drugiego przejazdu, a już była wtedy w ogródku, już witała się, kto wie, może nawet z podium. Tym razem ponad pięć sekund straty do liderki i koniec zawodów na pierwszym przejeździe. Po ludzku szkoda, ale wolimy taki scenariusz, niż kontuzja. Dla pocieszenia można zajrzeć na listę nazwisk, które również miały wolne po pierwszej próbie – Bassino (prawie trzy sekundy wolniej od Maryny, osiem sekund do Hector!!!), Grietsch, Gisin, Liensberger, Scheib… Wypadły Vlhová (i to na dobre, czy raczej złe), na dzień dobry jadąca z jedynką Brignone, Brunner… Sami wiecie, że to nie są przypadkowe nazwiska.
Nie chodzi mi o tłumaczenie Maryny, bo dało się tam szybko jechać. Ale nie każdy musiał się tam czuć na tyle, by postawić wszystko na jedną kartę. A w tym sporcie od być albo nie być w szpitalu, granica wątła niczym zima w Warszawie.
Zakończę oczarowany, nie pierwszy raz rywalizacją mężczyzn w ostatnich dniach, zjazdami w Kitz i dzisiejszym gigantem na Planaiu. Streif niesie za sobą niewiarygodny ładunek emocjonalny. Zjeżdżałem po tej kultowej trasie po dwakroć i wiem jak wielkie wrażenie robi. Patrzyłem w dół z budki startowej (jeszcze wtedy nie tak wypasionej jak dziś) i nie wyobrażam sobie puścić się tam inaczej niż pługiem. Trzeba mieć jajca jak arbuzy. Niesamowite jak w tym sezonie odpalił Cyprian Sarazin. Francuz na Streifie wygrał po dwakroć i to w stylu nie budzącym żadnych wątpliwości, a w porównaniu z Odermattem – jechał jak profesor. W sezonie bez mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich – Kitzbuehel to mały czempionat globu i na pewno właśnie ten start jest najbardziej elektryzujący dla wszystkich zjazdowców. Odermatt nie wygrał w Kitz, ale pokazał niewiarygodną klasę we wtorek w Schladming. W pierwszym przejeździe stracił sekundę do Manuela Fellera, był siódmy. W drugim rozprawił się z rywalami, tak że pewnie przez kilka dni będzie się im trochę gorzej chodziło i siadało. Co prawda Fellera pokonał o ledwo pięć setnych, lecz sposób jak pojechał za drugim razem to prawdziwa fantazja poparta doskonałym wykonaniem, koncentracją na zadaniu, precyzją. Brawo.
I jeszcze jeden aspekt. Zawody przy sztucznym oświetleniu. Bodaj tylko raz w sezonie oglądamy gigant po zmroku, ale… to się ogląda. I ta trasa, zlodzona na gładź, że kusi by kiedyś postawić przedzjeżdżacza na łyżwach. Takiego choćby Łukasza Korzestańskiego, który bez skrupułów w weekend wygrał inauguracyjny Puchar Świata w ice crossie w austriackim Judenburgu. Nie ukrywam, że bardzo chciałbym to zobaczyć.
Smacznego niedźwiedziego mięsa.