Mało jest gór na świecie piękniejszych od Dolomitów. Niesamowite formy skalne, feeria barw, majestat grani. Wielu naszych rodaków (włączając w to mnie) padło już ofiarą niezwykłego, surowego uroku Dolomitów i rokrocznie wraca w te góry. Szczególnie ulubionym celem narciarskich wycieczek są stoki okalające wspaniałą, ogromną grupę Sella.
Trudno sobie wyobrazić, aby w tak „pięknych okolicznościach przyrody” nie rozwinęło się również narciarstwo sportowe. Pierwsze wzmianki o organizacji zawodów narciarskich w samym sercu tych wspaniałych gór, rejonie Val Gardena/Gröden (ze względu na specyfikę regionu, będziemy używać zarówno włoskich jak i niemieckich nazw), datowane są na rok 1908. Wtedy też powstał pierwszy, lokalny klub narciarski Dolomiten Alpen Ski Club Ladinia, a krótko po nim Ski Club Sella.
Od roku 1932 organizowane w regionie zawody stawały się bardziej profesjonalne, głównie za sprawą wytyczania coraz to nowych tras i budowy pierwszych wyciągów. Jednak dopiero wizja prezydenta kolejnego lokalnego klubu Ski Club Gardena, pana Tschucky Kerschbaumera, przyspieszyła sportowy rozwój tej części Dolomitów. Kerschbaumer miał marzenie, aby w rejonie Val Gardeny zorganizować zawody w zjeździe na poziomie tych rozgrywanych w Kitzbühel lub Wengen. Brakowało mu jednak odpowiedniej trasy. Od roku 1960, przez kolejne dziewięć lat, próbowano organizacji zawodów w zjeździe i slalomie na różnych stokach i z różnym skutkiem. Dopiero decyzja FIS o organizacji Mistrzostw Świata w 1970 roku (je również wywalczył Kerschbaumer) wymusiła wytyczenie tras zjazdów na najwyższym światowym poziomie. W roku 1969 odbył się pierwszy zjazd panów na nowej trasie usytuowanej na stokach Ciampinoi (2254 m n.p.m.). Startu w zawodach odmówił ówczesny as zjazdów Karl Schranz. Swoją decyzję motywował stwierdzeniem, że trasa jest „zbyt łatwa”. W rzeczywistości Saslong został wytyczony i wybudowany zgodnie z ówczesnymi, najnowszymi normami FIS zabraniającymi zjazdów po zbyt ryzykownych trasach. W czasie kolejnego sezonu letniego dostosowano do tych nowych standardów również zjazdy w Kitzbühel i Wengen. Saslong w porównaniu nie wypada wcale tak źle. Średnia prędkość w Val Gardenie wynosi ponad 110 km/h, a w Kitz i Wengen odpowiednio 90 i 85 km/h. Schranz był jednak narciarzem niezwykłej odwagi i lubił się ścigać na szalenie ryzykownych trasach.
Słusznie, czy też nie, opinia o Saslong jako trasie łatwej pokutuje w narciarskim światku do dziś. Spróbujmy więc przyjrzeć się jej trochę dokładniej. Naszym przewodnikiem będzie Kristian Ghedina – człowiek, który na Saslong zwyciężał trzykrotnie (1996, 1997, 1999).
Start
Na trasie Saslong start jest szalenie ważny. Trzeba się dobrze wybić z bramki startowej i wykonać kilka bardzo mocnych odbić z łyżwy, przyjąć pozycję zjazdową i szybko się rozpędzić. Kto na tych pierwszych metrach złapie przeciwny wiatr, lub ma narty posmarowane na inny odcinek trasy, nie ma szans na dobry wynik.
Looping
Looping to pierwszy odcinek, gdzie liczą się zdolności do szybkiej jazdy w pozycji zjazdowej. Trasa jest tu płaska, więc kto dobrze potrafi „pozwolić nartom jechać” ten zyskuje na czasie. Najważniejszy jest lewy wiraż przed wjazdem w tę sekcję zjazdu. Trzeba go przejechać idealnie na krawędziach – bez najmniejszego ześlizgu – wówczas zawodnik „zabiera” ze sobą dużo energii tak potrzebnej na dalszym płaskim odcinku.
Sochers
Dwa bardzo ważne wiraże umiejscowione na szalenie stromej i oblodzonej ściance. Problemem jest utrzymanie idealnej linii. Kto ją zgubi, ten nie będzie wystarczająco szybki na następnym płaskim odcinku i wjedzie ze zbyt małą prędkością na Garby Wielbłąda, a to może już być bardzo nieprzyjemne…
Kamelbuckel (Garby Wielbłąda)
To zdecydowanie najbardziej spektakularne miejsce tego zjazdu. Składa się z kilku poprzecznych terenowych garbów. Dwa ostatnie można pokonać na dwa sposoby: starać się je „zdusić” i zamortyzować nogami lub potraktować przedostatni jako rampę i przelatując nad przestrzenią pomiędzy nimi, lądować tuż za ostatnim. Nie trzeba chyba przypominać, że ta druga metoda jest o niebo bardziej niebezpieczna, ale… po prostu szybsza.
Ciaslat
Najszersze miejsce trasy, co wcale nie znaczy, że będzie łatwo. Na Ciaslat jest bardzo stromo, a trasa biegnie po trzech trudnych technicznie łukach. Oczywiście trzeba jechać cały czas na krawędziach nart i trzymać jak najbardziej aerodynamiczną pozycję. Najważniejszy jest wjazd w pierwszy łuk. Zawodnik musi znajdować się na idealnej linii. Tylko wtedy nie będzie miał problemów z następnymi wirażami i wyjazdem na prostą do mety.
Zielschuss
Niby nie ma tu już żadnych niespodzianek, gdyby nie fakt, że trzeba trzymać niską pozycję na zmęczonych nogach, „dawać nartom jechać” no i jeszcze nie zgubić się na ostatnim skoku przed metą. Biorąc pod uwagę, że Saslong to jeden z pięciu zjazdów, gdzie czas przekracza dwie minuty, zadanie wcale niełatwe.
Jeszcze jedna dygresja na temat najbardziej kluczowego miejsca trasy – Kamelbuckel. W roku 1980 Austriak Uli Spiess wymyślił, że lot z jednego garbu na drugi będzie szybszym rozwiązaniem niż jazda po śniegu. Ku zdumieniu widzów i telewidzów przeleciał w powietrzu ponad 90 metrów, z prędkością ponad 100 km/h, na wysokości trzeciego piętra (co na to mistrzowie freestylu wszem i wobec opowiadający, że narciarstwo zawodnicze jest nudne?). Wielu zawodników próbowało tej metody w następnych latach, z różnym skutkiem. To właśnie tu rozbili się szwajcarski as Peter Müller i Austriak Anton Steiner (nie dolecieli wystarczająco daleko i lądowali na przeciwstoku ostatniego garbu). Po tych wypadkach FIS zdecydował, że skok należy skrócić do „jedynie” 60 metrów. I tak zostało do dziś. Ciekawostką jest, że jeden z najlepszych narciarzy wszech czasów, Marc Girardelli, nigdy nie zdecydował się na lot na Garbach Wielbłąda. Wykalkulował sobie szybką linię po ziemi do dziś używaną przez niektórych zawodników i zwaną – jakżeby inaczej – „Girardelli Line”. Oceńcie sami, czy trasa Saslong to naprawdę taka „bułka z masłem”?