Jest pochmurno, zimno, pada gęsty śnieg. Miałam nadzieję ogrzać się gorącą herbatą, ale wręczono mi zupełnie coś innego. Veneziano. Zazwyczaj pijam Aperol zaraz po zakończeniu sportowego dnia, jeszcze w narciarskim uniformie i wygrzewając się w alpejskim słońcu. Nie będę przecież narzekać, że dostaję Veneziano! Nie narzekam więc, tylko przymierzam się do pierwszego zimnego łyka.
Stoimy w kilka osób w narożniku przed knajpką, chowając się na próżno przed wiatrem, a ja zastanawiam się, dlaczego do cholery nie wchodzimy do środka. Zawiewający śnieg wypełnia coraz ciaśniej mój kaptur i czuję, że mroźny rumieniec na policzkach nie zejdzie mi z twarzy przez następny tydzień.
Val Gardena. Miejscowość znana z Gardenissimy i 300 słonecznych dni w roku. Nam trafił się ten, w którym słońce wypadło z rutyny. Pomalowana wapnem biała chata z niebieskimi okiennicami odstaje od tych drewnianych, w których przywykłam brać oddech pomiędzy zjazdami. Na zewnątrz budynku wyprowadzono drugą kuchnię, to znaczy długą drewnianą ladę, za którą schowano stalowe pręty wielkiego grilla. Stoimy tuż obok, wpatrując się ze zdziwieniem w lekko ubraną, uśmiechniętą młodą kobietę, krzątającą się przy palnikach. Nakłada coś na deski, po czym wręcza je nam. Oczom nie wierzę. To grillowane krewetki i langusty! Następnie wjeżdżają mule, później kalmary. To najlepsze owoce morza spożywane w śnieżycy, jakie w życiu jadłam. Veneziano dobrze leży.
Przyjechaliśmy do Tyrolu Południowego dwa dni temu, w piątkowe popołudnie.
Bus wspinał się coraz wyżej i wyżej, aż wjechał na łąki i pastwiska przykryte białą warstwą śniegu. Alpe di Siusi to największa wysokogórska hala Europy, położona w samym sercu Dolomitów.
Nie było już widać żadnej asfaltowej drogi, ale kierowca nie zatrzymywał się, tylko jadąc czymś na kształt drogi gospodarczej, przecinał co jakiś czas stok narciarski. Dotarliśmy na miejsce. Hotel Sonne umiejscowiony był między jednym wyciągiem a drugim, otoczony z każdej strony trasami do jazdy.
Na następny dzień przewidziany był już bardzo napięty program zajęć. W Tyrolu Południowym życie jest niezwykle zobowiązujące: rano śniadanie, następnie jazda na nartach, odpoczynek i przerwa na kawę, jazda na nartach, przerwa na lunch, odpoczynek po lunchu, jazda na nartach w kierunku hotelu, kolacja, odpoczynek po kolacji, odpoczynek. Liczba spożywanych pokarmów niestety zawsze przekracza liczbę spalanych kalorii.
I tym razem program nie zapowiadał się inaczej. Wyjechaliśmy krzesełkiem praktycznie spod drzwi naszego hotelu. Pod wyciągiem wypatrzyłam częściowo spalone zabudowania gospodarcze z przełomu wieków. Byłam zdziwiona, że tak piękny obiekt nie jest jeszcze wyremontowany i wykorzystany w agroturystyce. Tyrol Południowy to w końcu idealna mieszanka włoskich namiętności i pięknych przedmiotów z niemiecką organizacją. Claudia, szefowa marketingu regionu Alpe di Siusi, opowiedziała mi o planowanej inwestycji. W miejscu spalonych budynków ma pojawić się luksusowy zespół górskich chat z własną kuchnią i jednym dużym obiektem „spinającym” cały kompleks.
Jesteśmy na szczycie. Rozpościerają się przed nami nieskończone, łagodne wzniesienia, idylliczne pagórki i rozłożyste łąki na tle dostojnych, żarzących się w słońcu skalnych wypiętrzeń. O dziwo nikt nie trwoży się na widok narciarza i zagrożenia, jakie niesie kosodrzewinie, glebie i trawom, którymi żywi się tu wiosną kilka tysięcy krów…
Hale Alpe di Siusi to także idealne tereny do uprawiania narciarstwa biegowego (podobno można tu spotkać trenującą Justynę Kowalczyk), a latem do turystyki rowerowej. To jednak przede wszystkim wspaniałe miejsce dla rodzin z dziećmi. Nie widać tu czarnych tras i grup trenujących na tyczkach. Jest za to 175 km bezpiecznych i niespotykanie szerokich, łagodnych tras zjazdowych. Cieszę się więc, że mam na nogach gigantki i mogę się rozpędzić.
Wieczór mamy spędzić w górskiej chacie, do której musimy dotrzeć na nogach. To miła odmiana po całym dniu i nadzieja na zrzucenie choć 20 kcal. Jest ciemno, więc uzbrojeni w latarki-czołówki wędrujemy po halach ponad godzinę. Docieramy do chatki na końcu świata. Jest ona własnością pewnego kucharza, który praktykował w Monachium, a teraz na tym pustkowiu prowadzi własną gastronomię. Kucharz o twarzy namiętnego parobka z mezaliansów taniej literatury wita nas kieliszkiem prosecco. Jego pustelnicza restauracja cieszy się uznaniem i gwiazdką Michelina. Jakie to typowe dla Tyrolu Południowego. Miejsca w najdalszych krańcach gór, gdzie najczęściej jadają pasterze, farmerzy i nieświadomi turyści, uznawane są wielokrotnie przez słynny przewodnik francuskiego producenta opon. Suto zastawiony stół czeka na nas na antresoli. Deski serów, tutejszych wędlin, różnorakie kremy, w tym chrzanowy z żurawiną, to tylko przystawka. Gdy podano danie główne, towarzysze biesiady rzucili mi wyzwanie, któremu nie podołałam. Namawiano mnie bowiem do rzeczy straszliwej, choć podobno przepysznej. Miałam wyssać szpik kostny z pozostałości na moim talerzu. Fujjjj.
W niedzielę przeprawiamy się na nartach do sąsiedniej doliny – ojczyzny Luisa Trenkera – Val Gardena. W kolejce do gondoli spotykam kolegę z niemieckich testów narciarskich, byłego zawodnika, specjalistę konkurencji szybkościowych – Petera Runggaldiera.
Zachmurzone niebo nie wróży poprawiania świeżej opalenizny. Gdy dostajemy się na Saslong – słynną trasę zjazdową Pucharu Świata, śnieg sypie już dość mocno, a błędnik nie odróżnia już podłoża od powietrza. Mimo to dzień spędziliśmy wybornie, zaliczając zjazd ze słynnej trasy i objadając się owocami morza.
Wieczorem wróciliśmy do Alpe di Siusi. Zamiast buzi, dobranoc i spać – kolega Tomek Prange, znany z tego, że zna się na winie, zaproponował kilka regionalnych smaków do spożycia. Tak zakończyliśmy weekend, czyli dwa dni wolne od pracy, „ciężko” pracując na prasowym wyjeździe.
Przyjadę tu znowu. Tym razem oprócz nart alpejskich wezmę biegówki i cudze dzieci, gdyż własnych jeszcze nie posiadam.
1 komentarz do “Val Gardena/Alpe di Siusi – krewetki w śniegu”
Bardzo smacznie się czyta :-) proszę o więcej.