The road ahead or the road behind
Kilka dni przed mid-season break zasiadłem do spisania moich refleksji dotyczących minionych sezonów, obecnego i tego co znajduje się za kolejnym metaforycznym zakrętem. Pierwsze co przychodzi na myśl to „eh, jak ten czas leci”.
Nie mówię tu o sekundach które zdają się przyspieszać za każdym razem, kiedy staję na starcie czasówki, ale o drodze którą przebyłem od pierwszego startu pod koniec sezonu 2013 do koszulki mistrza Polski masters zdobytej kilka dni temu. Przez niespełna trzy lata zamieniłem wysłużoną szosówkę na rower czasowy z prawdziwego zdarzenia. Własnoręcznie sklecony dysk zastąpiła Corima, która waży mniej niż kilogram. Spodenki i obcisła koszulka ustąpiły miejsca gumie światowej klasy. Zamiast kasku z otworami, jak w szwajcarskim serze, pojawił się model używany aktualnie przez Wigginsa. Prawdę mówiąc z oryginalnych części w rowerze została mi rama i hamulce. Na dodatek z 83 kilogramów zszedłem do niecałych 77. Zmieniłem podejście do treningu – zamiast klasycznej jazdy „do porzygu” na wszystko patrzę przez pryzmat planu, stref, interwałów, średniej mocy, znormalizowanej mocy, ale o tym za chwilę, bądź dwie.
Cel, pal!
Na początku sezonu zawsze spotykam się z trenerem (tak zapomniałem wspomnieć, że przez ostatnie trzy lata przemian zyskałem trenera), aby ustalić plan na nadchodzące miesiące. Podobno jestem dość nietypowy, ponieważ ciężko wyciągnąć ze mnie listę mniejszych i większych celów na najbliższy rok. Może wynika to z mojego podejścia do czasówek. W wyścigu prawdy nie ma miejsca (ani czasu), aby odpocząć, czy się schować. Na dodatek wszystko można zmierzyć, dlatego moim celem jest zawsze podnoszenie znormalizowanej mocy podczas czasówek i polepszenie życiówki na 10 mil, ponieważ wciąż brakuje mi 18 sekund do magicznej dwudziestki (wypominałem o tym w moim poprzednim wpisie). W tym sezonie dałem się dodatkowo skusić na postawienie celu na Mistrzostwa Polski Masters – podium i znormalizowaną moc w okolicach 360 W.
Long and winding road
Chciałbym napisać, że droga do wspomnianego celu prowadziła przez Majorkę, Teneryfę, Calpe i fajne hipsterskie zdjęcia kolegi-fotografa, ale prawda jest taka, że przez większość czasu droga prowadzi z pokoju do garażu, pogoda to zazwyczaj „wentylator na dwójkę”, a stylówka składa się z przepoconych 10-letnich spodenek i koszulek nie zasługujących, by ponownie ujrzeć światło dzienne. Co do tras, o ile można je tak nazwać, mam kilka ulubionych sesji: „ekspresowe czterdziestki” (dwa bloki dwunastu 40-sekundowych sprintów z 20-sekundowymi odpoczynkami), „pełen zlew” (ponad dwie godziny na trenie, po których nie mam siły pozmywać naczyń) i faworyt – „vomit roullette” (sesja składająca się z jak największej liczby 100-sekundowych interwałów na 460 watach z trzyminutowymi przerwami). Prawdę mówiąc boję się tej sesji tak samo, jak budżet boi się programu 500+. Wiem, że za każdym razem będę musiał posunąć się do granic możliwości, a ostatni posiłek znajdzie się niebezpiecznie blisko moich strun głosowych. Nikt nie powiedział, że będzie łatwo – gdyby tak było, każdy jeździłby czasówki. W tym miejscu warto zacytować legendarnego trenera Jeana de Gribaldy’ego:
Cycling isn’t a game, it’s a sport. Tough, hard and unpitying, and it requires great sacrifices. One plays football, or tennis, or hockey. One doesn’t play at cycling.
Long weekend
W tym roku mistrzostwa Polski Masters przypadły na środek długiego weekendu, co oznaczało że zamiast spędzać czas na staniu w czwartkowych korkach, do Zduńskiej Woli mogłem udać się w piątek w celu objechania trasy i przygotowania planu na sobotę. Rekonesans potwierdził informacje zawarte na stronie internetowej mistrzostw. Generalnie płasko, z kilkoma ostrymi zakrętami i nawrotem w środku wioski. Jedyne co pozostało, to sprawdzić kierunek wiatru i przygotować plan jazdy oraz rozkład mocy. W sobotę miało wiać w twarz na pierwszej długiej prostej. Oznaczało to dość taktyczny wyścig, ponieważ na starcie trzeba było „pójść w czerwone”, ale nie za głęboko, żeby nie strzelić jak wysłużona gumka od majtek kilka kilometrów od mety.
Czas na dwa słowa o organizacji samej imprezy. Wielkie wyrazy uznania należą się Grzegorzowi Turkiewiczowi za przygotowanie całego przedsięwzięcia. Na plus zaliczam zastosowanie chipów (coś co w Anglii używane jest jedynie na mistrzostwach elity) i oczywiście zamknięcie ruchu samochodowego oraz zaangażowanie policji pilnującej bezpieczeństwa na trasie. Jedyny element zasługujący na gorzkie słowa, to przedstawiciele PZKol-u. Nie wiem czy to polska tradycja, ale zdaje się, że ludzie znajdujący się w strukturach związkowych każdego sportu w naszym kraju, to leśne dziady stawiające się na starcie imprez w wehikule czasu z polowy XX wieku.
Po pierwsze: na odprawie technicznej zostaliśmy poinformowani, że numery należy przyczepić na gumę między biodrem a łopatką na prawej stronie, aby kamera (nagrywająca finisz of tyłu) była w stanie zarejestrować zawodnika. Oznaczało to, że nie mogłem używać specjalnie przygotowanego miejsca na numer na mojej gumie (świetna sprawa – produkowana przez firmę No Pinz, używana przed Lotto NL Jumbo i FDJ). Przyznam się bez bicia, że zakaz zlekceważyłem po tym jak zobaczyłem, że każdy zawodnik przyczepia numer gdzie popadnie i nie spotykają go za to żadne konsekwencje. Nikogo oprócz mnie! Na kilka minut przed startem jeden z PZKLaunów (bo nie wiem jak nazwać ich inaczej) przyczepił się do mojego numeru, pomimo wcześniej wspomnianej „numerowej wolnej amerykańskiej amerykanki”. W reakcji na jego słowa przesunąłem numer na bok i lekko do góry (w ramach możliwości) i skierowałem się w stronę startu.
Po drugie: regulamin do którego przedstawiciele PZKol-u odwoływali się z wielkim zamiłowaniem (jedynie w sprawie numerów) uściślał konieczność stosowania się do regulacji UCI w zakresie używanego sprzętu. Niestety panowie stwierdzili że sprawdzanie rowerów zajęłoby wieki, więc będą to robić od czasu do czasu „na oko”. Oznaczało to że olali sprawę. Dobra informacja dla każdego z siodełkiem przed środkiem suportu, metrowym wysięgiem „lemondek” i pozycją modliszki a’la Floyd Landis. Kiedy powiedziałem że takie ustawienia mogą komuś „dać” 20 sekund na trasie, jeden z leśnych dziadów popatrzył na mnie jakbym opowiadał niestworzone historie o Marsjanach z Wenus i zaczął mnie straszyć miarką i poziomicą (miałem to w dupie bo mój rower spełnia wszystkie wymagania UCI, jako że na początku czerwca startuje w Tour of Cambridgeshire). Wydaje mi się że Michał Kwiatkowski powiedział kiedyś, że prezes PZKol-u nie rozumie dzisiejszego kolarstwa, więc nie będzie się z nim wdawał w dyskusje. Michale do tego stwierdzenia dodam, że prezes nie jest sam.
No koniec slow kilka o lenistwie przedstawicieli PZKol-u, które o mały włos zakończyło się tragedią. Zamiast wypychać zawodników z dość wąskiej rampy startowej, działacze zdecydowali się na zamontowanie barierki, aby każdy odpychał się sam. Było to oczywiście dość słabe rozwiązanie, które zakończyło się upadkiem jednego że starszych zawodników (70+), rozciętym lukiem brwiowym i zdartym łokciem. Brawo, chapeau bas, trzymajcie tak dalej.
Sobota zaczęła się dość wcześnie, ponieważ numery trzeba było odebrać miedzy 8:00 a 10:30. W dodatku, by zająć dobre miejsce na rozgrzewkę nie można się było ociągać. Przy odbiorze numerów okazało się, że moja kategoria (M20) zmierzy się z trasą jako ostatnia, więc na start musiałem czekać do… 16:00. Umożliwiło mi to spokojne przygotowanie sprzętu, rozgrzewkę, a nawet krótką wycieczkę do Lidla po posiłek regeneracyjny na drogę powrotną. Sama strefa startowa (oprócz wspominanych minusów) przygotowana była iście zawodowo. Miłym dodatkiem była możliwość wpisania się na liście obecności, znajdującej się na płycie pleksi (coś na kształt wyścigów zawodowców).
Chwila na krzesełku zawodnika oczekującego na start, kilka głębokich wdechów i… 5, 4, 3, 2, 1, start! Tak jak zaplanowałem – na początku wkręciłem się „na czerwone”, co było dobrym posunięciem z dwóch powodów. Po pierwsze: zawsze lepiej generować więcej mocy na podjazdach i pod wiatr, niż mielić nogami na zjazdach. Po drugie: zbliżyłem się do mojego minute mana, co pomogło podkręcić tempo pod koniec wyścigu. Przyznam, że po około 7-8 kilometrach miałem mały kryzys i bałem się, że przegotowałem start, ale dostałem dodatkowego kopa po nawrocie. Zawodnik startujący minutę wcześniej stawał się coraz większy i większy. Około kilometra przed metą udało mi się go dorwać. Niestety kolejnego „celu” nie było na horyzoncie, ponieważ mój „dwuminutowiec” nie stawił się na starcie, a do „trzyminutowca” zabrakło mi 39 sekund. Z ostatniej prostej nie pamiętam wiele, oprócz tego, że starałem utrzymać się na drodze, generując ponad 500 W. 25:07 – czas stop! Przyznam się, że po finiszu było trochę nerwów, ponieważ mój fanklub (tata i dziewczyna) powiedzieli mi, że ktoś wykręcił czas poniżej 25 minut, ale nie wiadomo w jakiej grupie wiekowej. Na dodatek zawodnicy składali protesty, bo zepsuła się brama czasowa – ogólnie emocje większe niż na trasie. Po około 45 minutach okazało się, że wykręciłem trzeci czas w open (13 sekund za pierwszym i 1,5 sekundy za drugim) ale obaj zawodnicy startowali w wyższej grupie wiekowej, więc upragniona koszulka z orzełkiem stała się moją własnością. Mistrz Polski w kategorii M20, moc znormalizowana 358 W, dzika karta na MŚ amatorów w Perth. Pierwszy cel sezonu odhaczony! Ufffffff.
Lang weekend
Niedziela należała do par, ale nie skusiłem się do wzięcia udziału w tej imprezie, jako że nie widzi mi się jechanie około 45-50 km/h centymetry od kola innego zawodnika, którego nie znam. Na całe szczęście, zupełnie przez przypadek, dowiedziałem się, że niedziela to również dzień wyścigu z serii Lang Team Race w Warszawie. W dużym skrócie – Czesław Lang pokusił się o organizację cyklu wyścigowego na kształt TdP amatorow z kilkoma ulepszeniami. Po pierwsze: start podzielono na grupy wiekowe. Po drugie: do wyboru były dwa dystanse (90 i 45 km). Na dodatek ścigano się „na kreskę”, a nie czas przejazdu. Do występu podszedłem treningowo, ponieważ w następną sobotę startuję w kolejnej czasówce z cyklu UGFWS. Co więcej, cel wyjazdu do Polski spełniłem w 100%, więc niedzielny nieoczekiwany start był bonusem.
Trasa – jak na Mazowsze przystało – była płaska i dosyć wietrzna. W mojej grupie wiekowej (20-29 lat) wystartowało około 50 zawodników. Od samego początku rozpoczął się – tak zwany – proces oddzielania ziarna od plew. Po 10 kilometrach uformowała się pierwsza trzyosobowa ucieczka, a z tyłu grupy „odczepiło” się około 20 zawodników. Przez kolejne 30-40 kilometrów spokojnie dociągaliśmy ucieczkę, która nigdy nie zyskała więcej niż 30 sekund. Do finałowej selekcji załapało się nas jedenastu. Na 15-20 kilometrów przed metą zawodnicy rozpoczęli ataki, ale nic nie zostało puszczone (w neutralizacji miałem swój, nie tak skromny, udział). Na 10 kilometrów przed metą jeden z zawodników po prostu odjechał i momentalnie zyskał 20 sekund przewagi, dlatego iż wszyscy zaczęli rozglądać się na boki, licząc na to że dziura sama się zespawa. Na kilka kilometrów przed końcem wyjechałem na przód i postanowiłem zajechać się jak Łysek z pokładu Idy. Motywacja była prosta – wolałem przegrać finisz o pierwsze miejsce, niż walczyć w sprincie przegranych. Moja szarża zmniejszyła przewagę uciekiniera do około 10 sekund. Niestety, kiedy zjechałem na bok, nikt nie podtrzymał tempa, a wystarczyło kilka dobrych, krótkich zmian… Szkoda – wszyscy woleli bić się o ochłapy. Tempo „pogoni” było tak szarpane, że po tym jak zajechałem się na śmierć i zostałem wypluty z tylu, udało mi się jeszcze zespawać dziurę, wyjść na krótką zmianę na przedzie i… Ta sama historia – nikt nie pociągnął dalej – wszyscy rozjechali się na boki, a ja straciłem siły i chęci do dalszej walki. Uciekinier wygrał z przewagą 15 sekund, a ja dojechałem na 11. pozycji – 10 sekund za grupą. Niedziela utwierdziła mnie w przekonaniu, że nie lubię wyścigów ze startu wspólnego i interakcji z innymi zawodnikami. Może w następnym sezonie pościgam się w Anglii ze znajomym – treningowo w roli domestique de luxe. Jak na razie wolę czasówki. Mój wyścig, mój czas, moje tempo, moja broszka – that’s the way, aha, aha. I like it!
Po powrocie do Anglii poczułem się, jakbym wsiadł do wehikułu czasu i przeniósł się do października. Na wtorkowej ustawce przy deszczu i 12°C, zamiast 30 osób zjawiły się trzy. Podobno to właśnie w takie dni, kiedy inni odpuszczają, wygrywa się wyścigi. Mam nadzieję, że to prawda.