Kilkanaście lat temu nad brzegiem jeziora Annecy podczas dorocznych, przedsezonowych warsztatów marketingowych dealerów marki Dynastar trafiłem do grupy z Libańczykiem. Od niego pierwszy raz usłyszałem, że w jego ojczyźnie uprawia się narciarstwo. Od tamtego czasu ten Liban tkwił w mojej narciarskiej wyobraźni jako coś tajemniczego, egzotycznego i wartego odciśnięcia tam śladów swoich nart.
Kraj ten w czasach swojej świetności był nazywany Szwajcarią Bliskiego Wschodu i, jak można się domyślić, nie tylko z uwagi na zamożność. Nazwa Liban – w języku arabskim „Lubnān”, „Lebnan” albo „Lebnèn” (w lokalnym dialekcie) – ma swoje źródło w semickim „LBN”, które łączy się z kilkoma słowami bliskoznacznymi oznaczającymi „biały” lub „mleko”. Stanowi to bezpośrednie odniesienie do pokrytych śniegiem gór. Powierzchnię kraju poza nadbrzeżnymi nizinami zajmują dwa pasma górskie Liban i Antyliban, równoległe do wybrzeża i rozdzielone tektoniczną doliną Bekaa. Zima to pora mokra, która charakteryzuje się częstymi i obfitymi opadami. Obecnie w tym kraju znajduje się 10 ośrodków narciarskich. Kiedy więc padł pomysł „jedźmy do Libanu”, nie wahałem się ani chwili.
Już tradycyjnie spotkaliśmy się z ekipą krakowsko-zagłębiowską na lotnisku Okęcie. Lot z Warszawy do Bejrutu trwa z grubsza tyle, co podróż pociągiem z Warszawy do Krakowa, natomiast różnice kulturowe są ogromne. Lądujemy o 3:00 rano. Wnikliwa kontrola paszportowa, odbiór sprzętu i jesteśmy na libańskiej ziemi. Plan jest prosty – wymieniamy pieniądze, kupujemy simy i odbieramy zarezerwowane wcześniej samochody 4WD. Plan planem, ale realizacja to co innego. Z odbiorem samochodów poszło dość gładko. Wiedząc o tym, że samochody najpewniej będą wyposażone w letnie opony, zamówiliśmy uprzednio w wypożyczalni łańcuchy śniegowe. Niestety pomimo potwierdzenia ich rezerwacji panom nie udało się znaleźć kompletu pasującego na nasze koła. Simy po dłuższym czasie też udało się kupić. Jednak wyciągnięcie lokalnych pieniędzy z bankomatu lub ich wymiana w banku okazały się niemożliwe. Bankomaty były nieczynne, a miły pan w banku poinformował nas, że nie może wymienić pieniędzy, bo nie wie, po jakim kursie to ma zrobić, gdyż oficjalny nie istnieje. Na szczęście mieliśmy ze sobą spory zapas gotówki. Okazuje się, że w Libanie praktycznie za wszystko można płacić zupełnie legalnie dolarami. Pakujemy sprzęt do samochodów i w końcu ruszamy. Nocny Bejrut, arabska muzyka w głośnikach, jesteśmy zmęczeni, ale też podekscytowani czekającą nas przygodą, tym bardziej że w perspektywie czeka nas jazda po stromych górskich serpentynach na letnich oponach. Czuję jednak, że moje lekkie przeziębienie przeradza się w coś znacznie gorszego. Co jakiś czas mijamy mocno ufortyfikowane posterunki wojskowe. Po jakiejś godzinie jazdy zaczyna obficie padać deszcz. Pniemy się serpentynami, a deszcz zamienia się w śnieg, mniej więcej w połowie drogi na drodze leży już co najmniej 20 cm mokrego śniegu. Coraz częściej pokonujemy zakręty efektownymi poślizgami. Samochody z napędem na cztery koła, ale za to na letnich oponach, radzą sobie z coraz większym trudem. Jednak szczęśliwie brniemy do celu. Silny wiatr i mgła momentami ograniczają widoczność do zera. Pojawiają się błyskawice i grzmoty. Prawdziwa burza śnieżna. W końcu docieramy na miejsce. Drzwi wejściowe do naszego apartamentu są zasypane śniegiem na metr. Dziś o nartach możemy zapomnieć, ja się nawet cieszę, gdyż czuję się już bardzo źle, do bólu gardła dołącza ból ucha. Temperatura powyżej 39°C nie opuszcza mnie przez cały dzień.
Dzień drugi – opad trwa nadal. Wiatr trochę odpuszcza i widoczność poprawia się na tyle, że Krzysztof, Konrad i Natalia postanawiają wybrać się na szybki rekonesans do pobliskiego ośrodka Cedars. Niestety wszystkie wyciągi są zamknięte, więc decydują się na rozgrzewkowe podejście i rozpoznanie terenu. Po powrocie na kwaterę trochę im mało i decydują się jeszcze na skitourowy wypad do pobliskiego Lasu Bożych Cedrów. Sekcja chorobowa, czyli ja z Jadwigą, zostajemy w domu. Zdjęcia, jakie ze sobą przywieźli po powrocie, są bajkowe. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Wieczorem czuję się już trochę lepiej, więc podejmuję decyzję, że następnego dnia niezależnie od choroby idę tam na pewno. Taka okazja może się nie powtórzyć. W związku z poprawą pogody i samopoczucia postanowiliśmy się też wybrać do pobliskiego sklepu w celu zaopatrzenia w prowiant. Ku naszemu zaskoczeniu właściciel po krótkim przysłuchiwaniu się naszym rozmowom odzywa się do nas w naszym ojczystym języku. Okazuje się, że malutki i dość skromnie zaopatrzony sklepik jest prowadzony przez byłego, emerytowanego lekarza, który lata 80. spędził między innymi w Polsce i Niemczech, uciekając przed konfliktem zbrojnym.
Dzień trzeci – wyprawa do Lasu Bożych Cedrów. Budzę się rano, gorączka przeszła, ale czuję się słaby jak dziecko. Dwa dni z temperaturą powyżej 39°C zrobiły swoje. Ucho nadal mnie boli. Krzysztof z Konradem pomimo nadal złej widoczności i szalejącej już trzeci dzień śnieżycy decydują, że ponownie spróbują się dostać do ośrodka Cedars. Natalia wciela się w przewodnika i prowadzi mnie na spotkanie z ponad tysiącletnimi cedrami rosnącymi nieopodal na stokach góry Makmal. Cedry libańskie – symbol tego kraju – wbrew pozorom są bardzo rzadkie i rosną jedynie na wysokościach powyżej 2000 m. n.p.m. Składający się z około 400 drzew las jest jedną z najważniejszych atrakcji turystycznych w Libanie. To pozostałość po niegdyś bujnie porośniętych, ośnieżonych szczytach. Wpisano go na Listę światowego dziedzictwa UNESCO. Drzwi po otwarciu zasypane są ponadmetrową warstwą śniegu, więc pierwszy etap wyprawy to wykopanie się z domu. Zaczyna się ciekawie. Następnie kawałek całkowicie zasypaną drogą i potem zaczynamy lekkie podejście w kierunku lasu. Prawdopodobnie to, co zrobiliśmy, nie było do końca legalne, ale grubość pokrywy śnieżnej zrównała się z murem okalającym las, więc bez problemu weszliśmy na nartach między olbrzymy, omijając zamkniętą bramę wejściową. Wrażenie jest oszałamiające. To trochę tak, jakby przenieść się w świat rodem z filmu „Avatar”, tylko w warunkach arktycznych. Po prostu wgniata w ziemię. W milczeniu pokonujemy kolejne metry podejścia zafascynowani tymi olbrzymami. W środku lasu między potężnymi pniami burza wydaje się odległa, praktycznie nie czuć podmuchów wiatru. Mgła dodaje atmosfery tajemniczości. Jest nieziemsko. Po kilku minutach docieramy w najwyższe miejsce lasu. Zdejmujemy foki, łyczek herbatki. Potem jeszcze jeden dla złapania oddechu. Kilkanaście minut podejścia, a ja jestem spompowany jak po podejściu na Aragac. Nie wróży to dobrze na następne dni. Ruszamy w dół, śnieg jest głęboki i bardzo lekki, co prawda ciężko wykonać te kilka skrętów freeride’em, ale na pewno ten zjazd zapamiętam jako jeden z najbardziej magicznych w życiu. Już choćby dla tego widoku, tego uczucia warto było przyjechać do Libanu. Wracamy do domu.
Kolejny dzień wita nas wreszcie słońcem i pięknymi widokami. Ruszamy do Cedars. Ten najwyżej położony ośrodek w Libanie był w 2009 roku areną zmagań mistrzostw Azji w narciarstwie alpejskim. Z tej okazji wybudowano tu kilka nowych wyciągów oraz bazę noclegową, z której skwapliwie korzystaliśmy. O ile ta ostatnia była na najwyższym poziomie – olbrzymi piętrowy apartament z trzema łazienkami, świetnie wyposażoną kuchnią i olbrzymim salonem z kominkiem, o tyle sam ośrodek czasy świetności ma już chyba za sobą, większość wyciągów niestety nie działała. Podobno z uwagi na trzydniową śnieżycę, ale brak zawieszonych krzesełek na linach wskazywał, że nikt w tym sezonie nawet nie myślał o ich uruchamianiu. Potencjalnie najwyższy wyciąg może wywieźć narciarzy na wysokość 2850 m n.p.m., oczywiście o ile chodzi, my tego szczęścia nie zaznaliśmy. Organizacja pracy w ośrodku podobna do tego, co znamy z Iranu, nie wiadomo, czy i kiedy wyciągi zostaną otwarte. Prognoza wskazuje jednak, że okienko pogodowe ze słońcem kończy się wczesnym popołudniem. Chcąc nie chcąc zapinamy foki i ruszamy. Naszym celem jest bezimienny dla nas szczyt górujący nad stacją narciarską. Idziemy, brak mi tchu i ogólnie czuję się słaby, ale śnieg wokoło jest bajkowy. Więc prę naprzód. W końcu docieramy na siodło pod szczytem. Czuję, że to już mój limit. Konrad z Krzysztofem wyprzedzili nas znacznie i już docierają do szczytu. Czasami trzeba wiedzieć, kiedy powiedzieć sobie dość, i tak czeka mnie bajkowy zjazd o około 800 m różnicy wzniesień. Myślę, że jak na rekonwalescenta to i tak nieźle, nie byłem pewien, czy w ogóle dam radę. Z siodła z jednej strony rozciąga się widok na najwyższy szczyt Libanu, Kurnat as-Sauda, mierzący 3088 m n.p.m. Z drugiej strony widać w oddali Las Bożych Cedrów i masywy szczytów Libanu. W oddali majaczy Baszarri, z którego wywodzi się też najznamienitszy, znany na całym świecie libański poeta Khalil Gibran. Myślę sobie piękne miejsce, czuć tu wyjątkowość, w końcu jesteśmy w kolebce narciarstwa w Libanie. To właśnie gdzieś tu w latach 30. XX wieku stacjonujący wtedy w tym kraju francuscy żołnierze dokonali pierwszych narciarskich zjazdów. Być może to będzie jedyne spotkanie z puchem w czasie tego wyjazdu. Ruszam, śnieg jest boski, długie łuki, czuję, że płynę. To jest właśnie to, co w narciarstwie pozatrasowym kocham najbardziej. Wystarczy jeden zjazd, żeby zaliczyć wyjazd do udanych – ten jeden, jedyny i wiem już, nim dotarłem do końca, że ten taki będzie. Jest to nasz ostatni dzień w Cedars, po południu przenosimy się do ośrodka Mzaar. Po naszych przejściach z podjazdem pod górę w duchu modlimy się, by droga w dół była choć trochę odśnieżona. Już podjazd pod wyciąg i powrót były nie lada wyzwaniem. Z warunków na drodze i poza nią wydają się cieszyć tylko właściciele wielkich, potężnie zmodyfikowanych terenówek. Jak sami przyznawali, na taki dzień czekali całą zimę. Droga do Mzaar – Kfardebian – nie nastręcza jednak większych trudności i poza krótkimi ośnieżonymi odcinkami bez trudu, wczesnym wieczorem, docieramy do naszego nowego apartamentu.
Prognoza pogody nie jest łaskawa, zapowiadany jest kolejny intensywny opad, a z nim niestety ocieplenie i – co jest rzadkością – do wysokości aż 2500 m n.p.m. ma padać deszcz. Jesteśmy zrozpaczeni, bo przez ten trzydniowy opad bajeczne puchy pójdą się kochać.
Ranek wita nas ulewą. Decydujemy, że dziś narty odpuszczamy. Na szczęście w Libanie jest co robić, nawet jeśli nie jeździ się na nartach. Wybieramy się więc na wycieczkę „speleologiczną”. Kilkadziesiąt kilometrów od nas jest bowiem słynna Jeita Grotto. Jej wizerunek znajduje się na libańskich znaczkach, pocztówkach, pieniądzach. Zwiedzanie jest pozycją obowiązkową dla wszystkich turystów. Imponujący system dwóch jaskiń rozciąga się na długości prawie 9 km. Dolna, odkryta już w 1836 roku jaskinia jest udostępniona dla turystów na odcinku 500 m. Jej dno pokryte jest podziemną rzeką i jeziorem, którymi płynie się na pokładzie specjalnych łodzi. Położona 60 m wyżej górna jaskinia została odkryta dopiero w 1958 roku. Składa się z trzech pięknych galerii. Na wejściu wita nas prawdziwa orgia fantazyjnych kształtów i form naciekowych przypominających meduzy lub grzyby. Można poczuć się tu jak Alicja w Krainie Czarów, a strategicznie rozmieszczone punkty oświetleniowe potęgują jeszcze to wrażenie. Jedną z form jest najwyższy na świecie, mierzący 12 m stalaktyt. Następnie otwierają się przed nami dwie kolejne monstrualnych rozmiarów komory – pierwsza wysoka na 106 m, druga na 120 m.
Kolejny dzień próbujemy jazdy, ale tylko jeden z wyciągów jest otwarty. Widoczność z uwagi na brak jakichkolwiek punktów orientacyjnych poza trasą jest zerowa. Dodatkowo po wczorajszych opadach deszczu śnieg poza trasą pokryty jest grubą, twardą lodową skorupą. Z braku innych możliwości zostaje nam tradycyjny „katunek” na krzesełkach.
Kolejny dzień, szklane góry i południowe stoki pokryte bajecznym firnem. Jesteśmy jednymi z niewielu turystów, więc zwracamy na siebie uwagę. Libańczycy są bardzo życzliwi i rozmowni. Początek dnia nie zapowiada się różowo. Trasy zlodzone na beton, ale równiutko wyratrakowane, aż chciałoby się mieć ze sobą slalomki. Poza trasami szklane góry połyskują w mocno grzejącym słoneczku. Czyżby znów nie uda nam się pojeździć poza trasami? Co jakiś czas w mocniej nasłonecznionych miejscach sprawdzamy jakość śniegu, około godziny 10:00 zaczyna puszczać. Od 11 w miejscach, gdzie promienie słoneczne operowały najmocniej, wytworzyła się idealna, znana nam już z Iranu warstwa firnu. Jazda jest przepyszna. Nie jest to co prawda Hokkaido Powder, ale taki firn to drugi ulubiony przeze mnie typ śniegu. Szybko pokrywamy śladami kolejne wzgórza, podziwiając błyszczące złociście w oddali Morze Śródziemne i zabudowania Bejrutu. Niestety nie wszystkie wyciągi są otwarte, podobno z uwagi na ograniczenia w płynności finansowej i zablokowanie rachunków ośrodków w bankach. Wyciągi są napędzane silnikami na mazut, a ten kupuje się za dolary. Ograniczona wymienialność powoduje braki w zaopatrzeniu. Nawet pracownicy nie wiedzą, jak długo wyciągi będą działać. Otwarte były tylko cztery najważniejsze, ale dające dostęp do większości ośrodka, niestety owocowało to kolejkami.
Ostatni dzień w Libanie postanawiamy przeznaczyć na zwiedzanie Bejrutu i świątyń Faqry. Piękno tych ruin przyciąga odkrywców już od XVIII wieku, w „Wycieczce po Fenicji” Ernest Renan określił Faqrę jako „najpiękniejszą spośród ruin gór Libanu”. Na ruiny składa się kilka budynków – wieża, duża świątynia, ołtarz, kaplica oraz świątynia Atargatis (Asztarte). Pierwsze zabudowania świątynne powstały tu w czasach króla Salomona (IX w. p.n.e.), następnie zostały rozbudowane przez dynastię Ptolemeuszy (340–30 r. p.n.e.). Rozległe i stosunkowo dobrze zachowane antyczne budowle pokryte kilkunastocentymetrową warstwą śniegu robią fenomenalne wrażenie. No i ten całkowity brak turystów.
W powszechnym przekonaniu Bejrut pozostaje odległym i niebezpiecznym zakątkiem świata. Przez 15 lat stolicę kraju rozdzierały walki zbrojne, dzielące ją na chrześcijańską wschodnią część i muzułmański zachód. Spacerując po mieście, nie unikniemy wspomnienia wojny. Ślady są widoczne wszędzie w postaci opustoszałych budynków i podziurawionych elewacji, ale Bejrut, nawet poharatany, wciąż pozostaje olśniewający.
Nasz spacer rozpoczynamy na jednej z największych plaż miasta, Ramlet al-Baida. Jeszcze rano chodziliśmy po śniegu, a teraz moczymy nogi w morzu, grzejąc się w promieniach słońca. Nasyciwszy się tym kontrastem, ruszamy nadmorskim bulwarem na wschód w kierunku Gołębiej Skały, charakterystycznej formacji skalnej będącej jednym z symboli miasta. Następnie kierujemy się w kierunku Place des Martyrs i sąsiadującego z nim Błękitnego Meczetu Al Amine. Obok nich stoją odrestaurowany kościół św. Jerzego i obecnie odnawiana synagoga. Oglądamy budynki, które znajdowały się niegdyś wzdłuż słynnej zielonej linii dzielącej miasto na wschodnią i zachodnią część: niektóre lśniące nowością, inne wciąż w ruinie. Lecz między odważnymi, współczesnymi projektami a dbałością o archeologiczne zabytki pozostaje cały przeoczony obszar: sypiące się, zarośnięte wille pamiętające czasy osmańskie, ocalałe z wojny wybitne przykłady architektury modernistycznej, np. gmach Gefinor autorstwa Victora Gruena lub budynek kawiarni Al Dar przy promenadzie Corniche. „To są duchy dawnych mieszkańców”. Najsłynniejszą wśród zjaw architektonicznych jest ogromne dziurawe gmaszysko Holiday Inn, jak na ironię sąsiadujące z najbardziej ekskluzywną i najnowocześniejszą częścią miasta. Chyba ten obrazek najlepiej oddaje obecny klimat Bejrutu.
Kierujemy się w stronę ulicy Hamra, od której nazwę wzięła cała otaczającą ją dzielnica. To najbardziej międzynarodowa część miasta w kulturowej mozaice, jaką jest Bejrut. Mieszają się w niej na ulicy arabski, francuski i angielski. Znajduje się tu legendarny hotel szpiegów i reporterów wojennych Mayflower. W wielu książkach i filmach z tamtego okresu znajdziemy wzmiankę, że było to jedyne miejsce, gdzie nie wyłączono telefonów i faksów podczas działań zbrojnych.
Bejrut ma też swoje drugie, rozrywkowe oblicze. Po zmroku ulice zapełniają się sznurem trąbiących samochodów, gdzie nie brakuje porsche, ferrari czy mercedesów wyjeżdżających spod ulubionych hoteli weekendujących Europejczyków i saudyjskich księżniczek.
Ostatnia kolacja w małej lokalnej knajpce Abou Hassan i wracamy do hotelu na ostatnią noc, a właściwie ostatnie kilka godzin snu przed lotem do Warszawy.
Na lotnisku czeka mnie jeszcze jedna, tym razem niemiła niespodzianka. Zaalarmowany przez obsługę szef ochrony osobiście przyszedł sprawdzić, czy butle do naszych plecaków lawinowych nadają się do przewozu lotniczego. Po dłuższej chwili kontemplacji zaaprobował ich przewóz, lecz co dziwne jedynie w bagażu podręcznym. No cóż, co kraj, to obyczaj. Ustawiliśmy się wszyscy do kontroli bezpieczeństwa i ku mojemu zdziwieniu mój plecak został zatrzymany. Na nic zdały się tłumaczenia, że szef bezpieczeństwa nakazał zapakowanie butli do plecaka. Kontroler miał prawdopodobnie gorszy dzień, gdyż bez dyskusji wyrzucił moją butlę do kosza na niebezpieczne przedmioty i ogłosił „Now you can go”. Jak widać, podróżując z plecakiem lawinowym, trzeba być przygotowanym na rożnego rodzaju sytuacje, całe szczęście, że do tej doszło przed lotem powrotnym.
Pomimo nie najmilszej końcówki wyjazdu Liban zrobił na mnie fantastyczne wrażenie. Ma olbrzymi potencjał na ciekawy, choć nie ekstremalny freetour z dużą dawką historii w tle. Tej najnowszej, ale i tej najstarszej. Chętnie wróciłbym tam ponownie, gdyż opuszczałem Bejrut z dużym niedosytem.
Po tym wyjeździe ze szczególną przykrością słuchałem doniesień o niedawnej katastrofie. Miasto, które nadal nosiło olbrzymie ślady zniszczeń, w dużej mierze zostało zniszczone ponownie. To ogromna tragedia, ale mam nadzieję, że Libańczycy, którzy nigdy nie tracą pogody ducha, podźwigną się z niej i niebawem będziemy mogli tam wrócić.