Przez weekend na mistrzostwach świata w Courchevel-Meribel odbyły się dwie – jak to się mówi – „królewskie” konkurencje alpejskie, czyli zjazdy pań i panów.
W sobotę na francuskim śniegu rywalizowały panie i ponownie doszło do wielkiej niespodzianki. Mistrzynią świata została bowiem Szwajcarka Jasmine Flury. Tak z ręką na sercu, kto brał tę 29-letnią narciarkę poważnie kiedy rozpatrywane były szanse medalowe? Niezbyt wiele osób, jej najbliższą rodzinę w to włączając (o tym za chwilę). Jasmine pojechała jednak przejazd życia: odważnie, bojowo i co najważniejsze bezbłędnie. W miarę, jak kolejne konkurentki dojeżdżały do mety nie mogąc poradzić sobie z jej czasem, w Szwajcarce budziło się coraz więcej emocji. Na koniec już tylko płakała rzęsistymi łzami ze szczęścia. Nie była nawet w stanie udzielić wywiadu szwajcarskiej telewizji, tak wielkie emocje nią targały. To niesamowite oglądać takie obrazki, a przecież Jasmine nie tak dawno temu chciała zrezygnować już z kariery narciarskiej, gdyż brakowało jej motywacji do walki. Jeszcze w piątek wcale nie była pewna swojego występu, gdyż o jej udziale zadecydowały wyniki ostatniego treningu, podczas którego pokonała Michelle Gisin. Jej rodzice, którzy przyjechali do Francji oglądać córkę w akcji mieli zabukowany pobyt jedynie do soboty, gdyż zaraz po zawodach mieli udać się do domu. Aż tu nagle – bach! Mistrzostwo świata, emocje, ceremonia i wielka feta. Nocleg dla rodziców organizować musiał szwajcarski zespół, co wcale łatwe nie było, gdyż okoliczne wioski są przepełnione.
Na miejscu drugim ekspertka od operacji kolan: Nina Ortlieb, córka mistrza olimpijskiego 1992 roku – Patricka. Dwa sezony temu szalenie utalentowana Austriaczka miała poważny wypadek bodajże w Crans Montana, w następstwie którego przeszła 19 operacji. Pomimo to powróciła do narciarstwa zawodniczego i proszę – zdobyła srebrny medal mistrzostw świata. Z brązem rywalizację zakończyła kolejna rekonwalescentka (a przy okazji obrończyni tytułu) Corinne Suter. Szwajcarka upadła trzy tygodnie temu na trasie zjazdu w Cortina d’Ampezzo i poważnie się potłukła. Miała wstrząśnienie mózgu, które objawiało się utratami równowagi i problemami ze wzrokiem. Nie, na pewno nie należała do grona faworytek. Właśnie za takie historie kocham narciarstwo alpejskie. Wszystkim paniom, które stanęły na „pudle” tego dość wymagającego zjazdu, należą się słowa największego uznania. Murowana faworytka do tytułu, Włoszka Sofia Goggia nie ukończyła konkurencji, a w zasadzie została zdyskwalifikowana, gdyż po utracie równowagi wzięła tyczkę pomiędzy narty.
W niedzielę na trasie pojawili się panowie. Tu mała dygresja. Mistrzowskie trasy nie są może jakoś super wymagające, ale ze względu na niewielką pokrywę śnieżną jest na nich mnóstwo nierówności. Trudno jest utrzymywać optymalną linię, więc po drodze zawodnicy często muszą improwizować. Z tymi trudnościami najlepiej poradził sobie Szwajcar Marco Odermatt, który nie ukrywajmy należał do grona największych faworytów. Marco jeździ mięciutko, jak kot, a dzisiaj wszystko mu się udało. Zawodnik podkreślał też w wywiadzie idealne trafienie z ustawieniami sprzętu na agresywny francuski śnieg. Na miejscu drugim zupełnie inaczej, gdyż bardzo atletycznie jeżdżący Aleksander Aamodt Kilde. To drugi srebrny medal Norwega na tych mistrzostwach, a przecież przyjechał tu po złoto. Dopiero brąz powędrował w mniej znane ręce, należące do Kanadyjczyka Camerona Alexandra, wiec znowu mieliśmy niewielką mistrzowską niespodziankę.
W poniedziałek zaplanowano dzień przerwy, potem rozegrane zostaną slalomy równoległe, a od czwartku czeka nas seria konkurencji technicznych ze startem naszych reprezentantek w gigancie.